Pielgrzym nad Tinker Creek – Annie Dillard
Przełożył Maciej Świerkocki
Wydawnictwo Literackie , 2010 , 408 stron
Literatura amerykańska
Więc może by tak napisać książkę o przyrodzie?
Zastanawiała się autorka. Miała ku temu doskonałe warunki. Mieszkała nad Tinker Creek, strumieniem płynącym w dolinie w górach Blue Ridge w Wirginii, w Appalachach. Dobrze jej się tam żyło, pracowało, pisało i odpoczywało, a otaczająca natura dostarczała obfitego materiału do rozmyślań, medytacji, rozważań i notowań. Jak sama zastrzegła, nie była uczoną. Chciała przybrać pozycję niemowlaka z zadziwieniem rozglądającym się wokół ze szczerym i otwartym spojrzeniem. Założyła sobie – Będę snuć w niej różne opowieści i przedstawiać rozmaite pejzaże tej po trosze ujarzmionej doliny; będę z bojaźnią i drżeniem penetrować jej mroczne zakamarki, których próżno byłoby szukać na mapie, bezbożne warownie, do jakich prowadzą takie opowieści, oraz widoki przyprawiające o zawrót głowy.
Słowa dotrzymała.
Pulsująca przyroda wypełniała po brzegi każdą stronę książki. Pokazana w rytmie pór roku ukazywała jej urodę w zależności od pory dnia i warunków atmosferycznych. Przyglądała się jej z bardzo bliska, opisując szczegóły oglądanych zjawisk, procesów, zwierząt i roślin, by nagle oddalić się na odległość Księżyca i spojrzeć na Ziemię z jego punktu widzenia, by nauczyć się patrzeć na świat szerzej, objąć go wzrokiem, zobaczyć go naprawdę i opisać, co się tutaj dzieje. Realne sceny przetykała licznymi metaforami, w których brała górę jej poetycka natura. Miała świadomość przekładania języka badacza na język emocji, pisząc – Naukowiec nazywa go drugim prawem termodynamiki. Poeta powiada: „Ta siła, która przez zielony lont prze kwiaty, prze mój zielony wiek. Miałam wrażenie, że oglądam film przyrodniczy z narracją nawiązującą do ciekawostek, zagadek i zaskoczeń ze świata przyrody.
To bardzo złudne wrażenie.
Każdy rozdział bowiem krył w sobie ogrom treści filozoficznej. To w tytułowym słowie „pielgrzym”, kryło się przesłanie treści. Autorka jednak zaprzeczyła, by nazywać ją eseistką, a jej książkę zbiorem esejów. Dla niej to coś w rodzaju teodycei. Rozważań, w których próbuje pogodzić dwa sprzeczne ze sobą poglądy w teologii – atrybuty dobrego Boga i zła, które dopuszcza do istnienia.
To wyznaczyło podział treści na dwie części.
Pierwszej zawierającej apoteozę życia, płodności, radości, chwili, tworzenia i prostoty istnienia oraz drugiej, w której poruszyła problem śmierci, złożoności, przemijania, bólu, cierpienia, brutalności i ciemnej strony natury. W ten sposób próbowała odpowiedzieć na pytanie – Czy świat jest życiotwórczy, czy raczej śmiercionośny?
To dlatego treść uważa się za trudną w odbiorze. Pełną myśli i cytatów filozoficznych i teologicznych, w których autorka powołuje się na autorytety także ze świata literatury. W cudowny sposób łączyła również kreacjonizm z ewolucjonizmem, powołując się na Biblię i Koran.
Tak jakby jeden Bóg wszystkich religii stworzył świat, a potem pozostawił go własnemu rozwojowi.
Nic dziwnego, że pozycja uchodzi za niszową w odbiorze. Wymagającą od czytelnika wysokiego poziomu rozwoju emocjonalnego i intelektualnego, który nie ma nic wspólnego z wiekiem. Autorka napisała ją w wieku dwudziestu siedmiu lat, myśląc, że przeczyta ją co najwyżej dziewięciu albo dziesięciu mnichów. Tymczasem doczekała się Nagrody Pulitzera oraz rzeszy czytelników, których liczba rośnie pomimo upływu lat od daty premiery w 1974 roku. Myślę, że nadal będzie rosła w miarę przyśpieszania tempa życia i nasilającego się konsumpcjonizmu i materializmu, ponieważ książka pomaga odnaleźć się w otaczającym nas świecie, odzyskać równowagę w chaosie i ostry punkt widzenia na życie i śmierć w kontekście jednostki i otaczającej ją natury.
Wytłumaczyć świat na nowo, jak zagubionemu dziecku.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Popularnonaukowe
Dodaj komentarz