Wyspa dusz – Sandi Tan
Przełożył Dorota Stadnik
Wydawnictwo Remi , 2014 , 460 stron
Literatura amerykańska
Dawno, dawno temu żyła pewna rodzina, która uparcie szukała szczęścia…
Tymi słowami jednego z bohaterów można zacząć opowiadać o tej powieści i dalej kontynuować w tym samym stylu. Była sobie książka, w której autorzy postawili sobie za cel opisanie sytuacji w tak zwanym Trzecim Świecie po wyzwoleniu spod panowania Brytyjczyków, Francuzów i Holendrów. Na jej końcu znajdował się wywiad z kobietą, którą wymazano z historii Czarnej Wyspy. Jej nazwa była dosłownym tłumaczeniem z malajskiego, nawiązującym do jej burzliwej przeszłości z pirackich czasów przedkolonialnych. Największej wyspy w kształcie łzy spośród kilkudziesięciu wysp rozsianych wzdłuż równika. To tutaj nie wolno było wspominać zagadkowej postaci unikającej rozgłosu, której wywiad, ze wspomnianej wcześniej książki, wydarto. Takie czarne dziury w publikacjach historycznych na jej temat były normą. Biblioteka po bibliotece, książka po książce, linijka po linijce. Na trzech kontynentach. Każdy ustęp poświęcony pani był zamazany czarnym atramentem. A jeśli tekst na pani temat był dłuższy, brakowało całych kartek. Zostawał tylko ślad po ich wyrwaniu. – tłumaczyła nie mniej tajemnicza rozmówczyni z główną bohaterką powieści, która postanowiła znaleźć tego zjawiska przyczynę i odkryć tożsamość wielkiej nieobecnej nie tylko w oficjalnej historii Azji, ale i w nieoficjalnych dokumentach z archiwów objętych wysokim certyfikatem bezpieczeństwa.
I była sobie Ling, której historia nie zaczęła się w dniu urodzin w 1922 roku, ale siedem lat później. W dniu, kiedy po raz pierwszy ujrzała ducha. Dorastała z tym darem widzenia w Szanghaju. Dla jednych Perłą Orientu, dla drugich Siedliskiem Zła. A po przeprowadzce z ojcem i bratem bliźniakiem, na Wyspie Czarnej, a dla niej Wyspie Dusz. Nie duchów czy zjaw, ale właśnie dusz. Dla Ling nie miało znaczenia, czy dusza posiada ciało, czy widzi ją bez niego. Żyła w świecie, w którym dusze w ciele czy bez, tworzyły jedną rzeczywistość. Ludzie dbali o dobra doczesne świata materialnego, szanując przodków, którzy zmarli oraz miejsca ich pochówku. Dopóki ta ciągłość była zachowana, dopóty istniała równowaga między oboma światami i ich niezakłócone współistnienie.
Aż nadszedł czas przemian.
Wyzwalanie się kolonii i ich rdzennych mieszkańców, którzy wraz z władzą zaczęli przejmować również zachodni styl życia i obcy kulturowo światopogląd marksistowski. Zaczęli zapominać o przodkach. Niszczyć cmentarze i miejsca kultu. Wypierać się swojej wiary i porzucać wierzenia. Tracić korzenie swojej tożsamości kulturowej.
Ling była jedną z dwóch osób, które mogły tę równowagę przywrócić.
Miała dar nie tylko widzenia i słyszenia, ale i rozmawiania z duszami. Z czasem nauczyła się wykorzystywać ich moc do walki z ludźmi niszczącymi wyspę politycznie i gospodarczo. Poszła na wojnę z decydentami a zarazem byłymi przyjaciółmi, którzy wymazali ją z przeszłości wyspy. To ta warstwa osobista i indywidualna była na pierwszym planie tej historii, dla której wydarzenia historyczno-polityczne były tylko tłem. Jej główną bohaterką była Ling o stale zmieniającym się imieniu, a głównym wątkiem – jej życie, poprzez którego uwikłanie w dramatyczne wydarzenia wyspy obserwowałam przyczyny i proces utraty tożsamości jej mieszkańców oraz walkę kobiety-medium z armią duchów o podtrzymanie i kontynuację tradycji narodu. Zafascynowana egzotyką kraju, z ogromnym zainteresowaniem śledziłam jej trudne dzieciństwo w rozpadającej się rodzinie, dramatyczne dorastanie w rujnowanym kraju, a potem nieszczęśliwe życie dojrzałej kobiety, by uratować siebie i wyspę. Oglądałam rzeczywistość jej wszystkowidzącymi oczami, obserwując rozwój daru widzenia dusz, którego początkowo nie rozumiała, a potem tolerowała jako swoje przekleństwo, nie przyznając się do niego przed innymi, by ostatecznie zaakceptować go i nauczyć się z nim nie tylko żyć, ale również nad nim panować oraz świadomie wykorzystywać.
Momentami tak opowiedziane, jak baśń.
Gęstą od szczegółów i detali w opisach rozgrywających się scen. Przesiąkniętą krwią, perwersyjną erotyką i emocjami ludzi żyjących i nieżyjących. Mniej lub bardziej niebezpiecznych spotkań z krwiożerczymi menadami, apsarami, badim, demonami, pontaniakami, bomohami i upiorami, które nie były ani złe, ani groźne. Po prostu tkwiły w absurdalnej sytuacji, ponieważ ich życie dobiegło kresu, a one nie potrafiły tego zaakceptować. Liang miała co robić wśród przyjaciół-wrogów i wśród zjaw.
W efekcie musiała zniknąć z pamięci słowa drukowanego dla dobra historii wyspy, którą próbowała przywrócić tajemnicza rozmówczyni u kresu życia Ling.
To opowieść, która winą za utratę tożsamości kulturowej przez byłe kolonie obarcza nie tylko kolonizatorów, ale również samych mieszkańców. Przy okazji pokazuje, jak bardzo ten proces jest skomplikowany przez uwikłania w zależności i pragnienia ludzkie.
I jak na baśń przystało, był sobie również morał – historię buduje małostkowość, egoizm i okrucieństwo ludzkich istot, które w swej bezwzględności i brutalności przerastają nawet krwiożerczość świata duchów. Na zgubę nie tylko przeszłości, ale i własnej przyszłości.
I pomyśleć, że to wszystko tylko w poszukiwaniu szczęścia…
A utaj obejrzałam sobie zwiastun książki oddający jej nastrój.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Tagi: literatura amerykańska
Dodaj komentarz