Mam dwadzieścia sześć lat i dołek w lewym policzku. Muszę się uśmiechnąć, aby był widoczny, ale to akurat nie problem.
Z tym dołkiem zupełnie jak u mnie. Mogłabym przytoczyć z pierwszego opowiadania otwierającego tę książkę, w całości przedstawiającego główną bohaterkę, a zarazem narratorkę Marysię, dużo więcej. Może to, że nigdy nic sobie nie złamałam albo liczy się grzywka i wnętrze, ale pomimo tych podobieństw i usilnych prób przekonania mnie o swoim uniwersalizmie człowieczym, łączących podobieństwach z innymi, radości przynależności do plemienia kobiet, panoramie wspólnych poglądów zawartych w każdym kolejnym opowiadaniu, zawsze kończących się puentą do przemyślenia i wnioskiem do rozważenia, zmuszających do ponownego przeanalizowania zawartej w nich myśli i przeanalizowania poprzedzających je tekstów, to jednak Marysia była inna.
Cudownie, że taka swojska, ale to różnice czyniły ją ciekawą i się wyróżniającą.
Trywialnie, ale bardzo adekwatnie ujmę to tak – jest kartofel i gorący kartofel wyjęty prosto z żaru ogniska. Czujecie tę różnicę w wyglądzie, smaku, dotyku, a przede wszystkim zapowiedzi okoliczności jego konsumpcji? Marysia była tym drugim. Gorącym, bo energia bijąca z jej słów wypowiadanych niczym seria z karabinu maszynowego, na dodatek brzemiennych treścią i z zastosowaniem porównań, metafor, wykluczających się zderzeń znaczeniowych i absurdem, zmuszała do dorównania tempa w przyswajaniu szybko płynących informacji. Można się przekonać o tym, oglądając teledysk w YouTube do Trapowego opowiadania, w którym Mery „czyta” swój tekst.
Na szczęście miałam przed sobą tekst drukowany, który przeglądałam ponownie, wracałam, nawracałam i czytałam jeszcze raz. Tak smakował! Nawet bardzo!
Z zachwytem!
Być może dlatego, że, i tu narratorka podsuwa mi odpowiedź – dzieje się tak, bo jak czytasz moje słowa i sięgasz w głąb tych joyce’owskich ciągot, to czuję, że wyrwałam kawałek tkanki i w dłoniach ci przyniosłam. I wyskandowała – dodam od siebie, bo te teksty były niczym kawałki muzyczne. Rytmiczne, domagające się wyszeptania albo wykrzyczenia w tempie wolnym lub szybkim, ubarwione rymami. Jak wysłuchałam w wywiadzie autorki z Magdą Mołek, Mery w książce wylała z siebie wszystko to, czego nie mogła zmieścić w piosenkach, bo też śpiewa, które rządzą się swoimi prawami formy. Proza dała jej przestrzeń i szansę na przekroczenie krępujących ją granic w muzyce.
I przekraczała je!
Wolnością poglądów na śmierć, miłość, sztukę, samoakceptację, dzieciństwo, tatuaże i wiele innych, które niesie samo życie. Również wolnością słowa. Nawet tego kolokwialnego i wulgarnego, bo zapewniała – piszę, co myślę, gadam, co czuję, a kiedy bardzo się wkurwię, to krzyczę na ulicy jak dzicy. Obcującego na równych prawach z językiem bogów, czyli poezją (są w książce również wiersze), tworząc mieszankę musującą umysł. Pobudzającą i odżywczą dla mózgu. Dla każdego, bo wszędzie, gdzie gorszące słowo, tam róża zasłania niesmak i tuszuje wulgarny ton. A z kolei tam, gdzie za mdło, tam kolec różany wbijam skutecznie i czekam, aż poleje się trochę krwi. Niszczyła również schematy formy przekazu.
Wszystkie elementy tekstu i druku krzyczały innością.
Zmieniała krój i wielkość czcionek, fizyczny kształt tekstu, jego ułożenie, kolor włącznie z tłem, wszystko ilustrując tematyczną grafiką autorstwa Tomka Kuczmy, któremu ślę uznanie. Czytałam i oglądałam książkę, bawiąc się przy niej i z nią, czerpiąc przyjemność z przewracania książki i kartek, by przeczytać tekst, z zaskoczeń i niespodzianek kryjących się na kolejnych, czekających mnie stronach.
To chyba w tej interakcyjności i wszechstronności artystycznej tkwi artyzm autorki.
Wynikający z ponadprzeciętnej kreatywności. Pomysłowości przekraczającej bariery i wyskakującej z zardzewiałych torów myślenia i widzenia, tworzącej przeciekawy i jakby na nowo widziany świat złożony z elementów dobrze przecież znanych, ale jakby nowych, które skłoniły autorkę do stworzenia alarmującego tytułu. Na tyle mocnego w swojej wymowie i skojarzeniach, by przykuć moją uwagę i zapragnąć do niej zajrzeć, a potem przeczytać.
I tu też pojawiła się niespodzianka!
Tytuł nijak ma się do treści niezwykle optymistycznej, energetycznej, niosącej radość wbrew wszystkim i wszystkiemu, rozedrganej, pełnej życia i peanów na jego cześć. Pomimo jego przygniatającej, szarej, codziennej prozy. Tytuł miał przyciągnąć i zwrócić uwagę na bohaterkę, kolorowego ptaka o nietuzinkowej osobowości, ludzi odpornych na bombardujące deale w mass mediach, reagujący najczęściej na informacje złe, ponure, tragiczne, groźne, sensacyjne, bo Marysia przecież pisze, co chce, by jednego dnia ogłaszać światu myśli samobójcze, a drugiego zarazić wszystkich miłością życia, bo człowiek tak już ma.
W moim przypadku zadziałało!
I nie jestem absolutnie zła, że dałam się zwieść. Powiem więcej – jestem autorce wręcz wdzięczna za dar energii, zapału, optymizmu i chęci spełniania się, bo najważniejsze to uwierzyć w siebie i się realizować. To dlatego mottem w tej książce stał się wpis rodziców – Najważniejsze to uwierzyć Marysiu, a my w ciebie zawsze będziemy wierzyć Kochanie!!! Tata i Mama. Mama, której już nie ma w życiu Marysi, a mimo to była wielką obecną na kartach tej książki i nadal jest w jej życiu. Istnieje w tekście i ciągle w autorce. Przebija się niczym powidok w całej jej osobowości i tożsamości. Jest jej nierozerwalną częścią. Takie dziedzictwo, którego życzę każdemu dziecku, by mogło napisać o sobie, że jest i czarnym, i białym, a pomiędzy nimi słowo „chyba” czyniące kolosalną różnicę. Języczek u wagi tego rozedrgania, które Marysia ujmuje w ostatnim rozdziale-testamencie – »Chyba« chybocze się nieśmiało i trzyma mnie przy życiu. Chyba warto cieszyć się życiem. Chyba nie jest aż tak źle. Chyba jednak jestem szczęśliwa. Chyba, chyba, chyba.
„Chyba” zapobiega jednoznacznemu stoczeniu się w którąkolwiek skrajną stronę.
A mój „gorący kartofel” szybko, bo dłużej nie wytrzymam, podrzucam koleżance, która chce przeczytać coś innego niż stara, dobra, schematyczna proza literacka i życia.
Jestem przeciekawa jej wrażeń!
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj – Mery Spolsky, ilustrował Tomek Kuczma, Wydawnictwo Wielka Litera, 2021, 288 stron, literatura polska.
Wywiad z autorką.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Dodaj komentarz