Choćbyś przeżył rzeź i koszmar, musisz w końcu nauczyć się żyć.
Taką pewność miała Ojinjintka. Dziewczyna pochodząca z plemienia z Lakotów, której całą rodzinę zabili biali. Siedmioletnią wówczas sierotę przygarnął Thomas McNulty wraz ze swym partnerem Johnem Cole’em, których traumatyczne losy śledziłam w rewelacyjnej powieści Dni bez końca. To on nadał jej nowe, łatwiejsze do wymówienia imię – Winona. To z jej kobiecego punktu widzenia i z perspektywy czasu, który jej matka nazywała tysiącem księżyców (stąd tytuł), poznawałam dalsze losy trójki bohaterów. Przyjaciół, kochanków i opiekunów osiedlonych po wojnie secesyjnej na farmie Lige’a Magana w Tenessee. Wraz z czarnoskórą Rosalee i jej bratem Tennysonem tworzyli swoistą rodzinę. Dla innych dziwaków naznaczonych kolorem skóry i homoseksualną orientacją płciową. Wydawałoby się , że po burzliwym okresie życia pełnego cierpienia, ale i poświęcenia w służbie żołnierskiej, przemienienie się w dobrych farmerów w wykluwającym się państwie zjednoczonych stanów, wszyscy zaznają może nie wdzięczności za lata służby dla kraju, ale przynajmniej ukojenia i spokoju.
Niestety, nie w burzliwym okresie ustanawiania nowego prawa.
W 1873 roku pełnego obdartusów z Unii niewiedzących co ze sobą począć i przegranych konfederatów „tak zawiedzionych wojną, że nie umieli oddychać powietrzem pokoju; dusiło ich”, motywując do rebelii, którą z kolei próbowała gasić policja stanowa. Niekoniecznie zgodnie z prawem. W wirze zmian nadal obowiązywały zasady jasno określające pozycje Indian i czarnoskórych. Rosalee przed wojną była jednak niewolnicą, a niewolnik w oczach białych stoi rzecz jasna bardzo nisko. Tak samo jej brat. Siedemnstoletnia wówczas Winona w oczach mieszkańców pobliskiego miasteczka Paris była popiołem z indiańskiego ogniska. Wadą Irlandczyka Thomasa McNulty’ego było ubóstwo, a jego partnera Jonha Cole’a domieszka indiańskiej krwi ze strony matki albo babki. Nie pomógł budowany przez nich dystans, który miał chronić wspólnotę przed otaczającym światem zewnętrznym rozdartym między dziedzictwem przeszłości a niepewnością przyszłości. Byli idealnym celem dla tych, którzy chcieli osiągnąć egoistyczne albo altruistyczne cele ich kosztem.
Ogrom nieszczęść, jaki spadł na nich, przytłoczył mnie.
Winona określiła ten rodzaj smutku płynący nie z głębi serca, ale z opowieści o losach najsłabszych w tamtym czasie. Nie dlatego, że świat był zły. Wręcz przeciwnie, był piękny w swojej naturalnej urodzie, ale dlatego, że w tej jego urodzie padały słowa – Zabić ich wszystkich.
Autor stworzył przejmującą opowieść złożoną z losów ludzi stojących na najniższym szczeblu drabiny hierarchii społecznej, by pokazać barbarzyński i bezkompromisowy koszt takiej jednostki w formowaniu się prawa w okresie przejściowym państwa amerykańskiego tuż po wojnie secesyjnej. Brutalizm życia wobec najsłabszych bez jakiegokolwiek głosu do samostanowienia i dochodzenia sprawiedliwości w momencie krzywdy. Winona swoją pozycję w społeczeństwie określiła słowami, które brzmiały jak wyrok – …nie byłam istotą ludzką, lecz dzikuską. […] Byłam czymś podlejszym niż najpodlejsi z nich. Podlejszym niż kurwy z burdelu, a może dla nich byłam po prostu kurwą zawczasu. Czymś niższym od meszek, co latem krążyły wokół człowieka. Podlejszym niż zastałe gówno wyrzucane za domem, bo zabicie Indianina nie było przestępstwem, bo Indianin nie był niczym szczególnym.
Był niczym.
Relacja Winony nie była jednak jednoznaczna w ocenie moralnej bohaterów. Autor wyraźnie podkreślał wydarzeniami, zawiłymi wątkami, trudnymi wyborami i charakterami postaci, że w tamtych czasach nie było czystych serc ni sprawdzonych dusz. […] Że świat jest dziwny i zagubiony – to nie podlegało dyskusji. Że na ziemi nie ma miejsca, gdzie nie czyha niebezpieczeństwo – o tym zaświadczała każda chwila. Każde słowo w tej opowieści kreślące czasy bez miejsca na literę prawa.
Był za to najwyższy czas, by się usamodzielnić.
Wyjść spod opieki przybranych rodziców, by poszukać swojego miejsca bez ich pomocy, bo przecież jest pora na to, by ojciec i matka toczyli boje za ciebie, i jest pora, by toczyć je we własnym imieniu. W tym sensie to opowieść o dojrzewaniu i dorastaniu Winony w brutalnym świecie mężczyzn, którzy z katów stawali się sędziami własnych ofiar. Szczurami u szczytu władzy, a jedynym co pozostawało to modlitwa, żeby podczas tej podróży natrafić też na jednego czy dwóch Thomasów i Johnów Cole’ów. Wtedy możemy rzec, że warto było żyć, a miłość warta była ryzyka.
To uczucie było jedynym światełkiem, za którym warto było podążać i czerpać z niego siły.
W zaciętym dążeniu do realizacji swojej powinności w dążeniu do sprawiedliwości, o którą Winona walczyła dla siebie i przyjaciół. Światełka mającego moc zrzucenia strachu i nabierania odwagi tysiąca księżyców. I najważniejsze uczucie, a zarazem wartość dla mnie, czytelniczki, dla której stało się przekazem powieści. Dokładnie takim samym, jak w Tamtych dniach, o których opinię zakończyłam tym zdaniem – „Strużyny ludzkości”, które przetrwały jego niszczycielską moc tylko dzięki miłości.
Miłości ponad wszystkimi granicami.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Tysiąc księżyców – Sebastian Barry, przełożył Krzysztof Cieślik, Wydawnictwo Artrage, 2023, 216 stron, literatura irlandzka.
Tutaj można posłuchać fragmentu powieści.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść historyczna, Powieść społeczno-obyczajowa
Dodaj komentarz