Maran – zapomniana, samotna ormiańska wioska przyklejona wysoko do zbocza góry Manisz-kar gdzieś w Armenii, nad którą dopiero co horyzont mienił się promieniami zachodzącego słońca, a sekundę później wszystko już tonie w półśnie, niebo jest bardzo nisko, hojnie usiane gwiazdami, a świerszcze śpiewają tak gorliwie, jakby to był ich śpiew ostatni. W której wszystko było kamienne – domy, drzewa i ludzie piastujący w sobie niewysłowiony ból zadany przez dramatyczne doświadczenia lawin błotnych, owadzich plag, wojen, zaraz, rzezi, suszy i głodu, który zatarł różnice pomiędzy bogatymi a biednymi, zrównał wszystkich, niczym w dzień Sądu Ostatecznego, pozostawiając za sobą cmentarz z liczbą mogił równą liczbie ocalałych mieszkańców – pogrążonych w bólu. To dlatego z półtora tysiąca kominów wyciągających się ku niebu i gwarnego targowiska zwanego mejdanem pozostało niewiele ponad dwie dziesiątki domostw. Zamieszkanych przez życzliwych i przyjaznych staruszków, znających się od podszewki ze wszystkimi ich smutkami, urazami, chorobami i rzadkimi, tak długo wyczekiwanymi, radościami. Reszta wsi popadała w ruinę, ulegając naturalnej dewastacji nadjadana przez korniki, toczona przez rdzę i obrastana pędami zdziczałej winorośli. Dojeżdżała do niej tylko karetka pogotowia i listonosz Mamikon po koleinach pnących się ku górze, a wyżłobionych przez Mukucza systematycznie zaopatrującego sąsiadów w niezbędny towar.
Nieśpiesznie podreptałam za jego wozem.
Trafiłam do Anatolii, która właśnie położyła się do łóżka umierać, bo pogodzona z losem wieś pokornie dożywała swoich ostatnich lat, a Anatolija – razem z nią. Mimo że była najmłodsza w wiejskiej społeczności, licząc sobie dopiero niespełna szóstą dekadę. W samą porę zapukał do jej drzwi kowal Wasilij, wyrywając ją z postanowienia odejścia ze świata doczesnego… oświadczynami. Dużą zasługę w swatach miała jej sąsiadka Jasaman, miejscowa zielarka lecząca wszystkich ze wszystkich chorób. A może przewidział to młodszy brat Wasilija, Hakob, który miał dar przewidywania nieszczęść i widzenia aniołów śmierci? Chodziłam od domu do domu, zaglądając do ich wnętrza i wnętrz ich pięknych serc bijących pod twardą skorupą pancerza wyciosanego przez los. Żyjących w zgodzie z zasadą – Pewnie tak musi być, bo właśnie tak zostało pomyślane. Znoszących cierpliwie nieprzewidywalne dary losu, których skutki wypełniał cmentarz i te, które niosły radość i szczęście.
Po prostu życie.
Autorka stworzyła nostalgiczną, wzruszającą, czułą, momentami zabawną i dająca nadzieję opowieść o nieuchronności przemijania, o sile ludzkiego ducha, o oddaniu i szlachetności i o tym, że życie to ulotne kręgi po kroplach deszczu na wodzie, niczym baśń z konkretnymi bohaterami o określonej mentalności, dramatycznym życiu, pielęgnowanej tradycji i zwyczajach, dziedzictwie kulturowym na tle wydarzeń historycznych brutalnie i destrukcyjnie wpływających na ich proste, a jednocześnie skomplikowane żywoty i dzieje wsi. Zawarła w niej jednak przesłanie ponadczasowe, w którym walka między dobrem a złem toczy się od zawsze i wszędzie. W samym człowieku, między ludźmi lub narodami. W której czasami wygrywa śmierć, a czasami życie, któremu warto dać wiarę, nadzieję i drugą szansę. I w tym sensie to historia każdego z nas uosabiana przez Anatoliję, która pogrążona w marazmie i bliska śmierci dostaje szansę na odrodzenie się dzięki miłości. Ta cieniutka niteczka wątku rodzącego się uczucia między nią a Wasilijem staje się z czasem mocną nicią tkającą optymizm ostatecznie zarażający sobą wszystkich mieszkańców wioski.
Powieść-matafora tryumfu siły życia nad śmiercią.
Życia pełnego cudów, nieprzewidywalnych zdarzeń, niewyjaśnialnych wydarzeń czyniących je magicznym. To dlatego opowieść pełna była magii płynącej nie tylko z malowniczo opisywanej natury, ale i realizmu magicznego na pograniczu zjawisk nadprzyrodzonych, których nie do końca można było, a nawet należało wyjaśniać. Czułam również czar wspomnień autorki z dzieciństwa, które wyraźnie wybrzmiewały w czterech opowiadaniach dołączonych do powieści z niepozornymi bohaterami dnia codziennego, bo prawdziwi bohaterowie zawsze mają bardzo proste oblicza. I jak na baśń przystało, autorka zakończyła ją frazą zaczerpniętą z marańskiej legendy, w której noc magiczną mocą strzeże szczęścia ludzkiego, żonglując swoimi zimnymi dłońmi trzema jabłkami, które później, jak to było przewidziane w marańskich legendach, spadną na ziemię – Jedno dla tego, kto widział, drugie dla tego, kto opowiadał, a trzecie dla tego, kto słuchał i wierzył w dobro.
W moje dłonie spadły dwa – trzecie, bo słuchałam, wierząc w dobro i pierwsze, bo przeżywałam na nowo dzieciństwo na wsi u mojej babci.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Z nieba spadły trzy jabłka – Narine Abgarjan, przełożył Jacek Cezary Kamiński, Wydawnictwo Glowbook, 2023, 238 stron, literatura ormiańska.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Dodaj komentarz