Co tu właściwie robię, w tej »ruskiej okolicy«, na wysiedlonej Łemkowszczyźnie, wśród zrujnowanych cerkwi i zdziczałych sadów, cmentarzy z pierwszej wojny światowej i czarnych kiwonów […] wśród cudzych chałup i cudzych rzeczy, w cudzym pejzażu podpierającym niskie niebo?
To pytanie zadała sobie autorka po dwudziestu latach mieszkania w Wołowcu. Dziecko żydowsko-polskie z tak zwanej inteligenckiej rodziny […], dziewczyna z warszawskiego Nowego Światu, i okolic, panna do spodu miejska. I zaraz sobie odpowiedziała – Jak to co? Mieszkam. Na pustym polu i w pustym lesie. Na łące pamięci.
Chociaż nie tak zaraz znalazła pozornie prostą odpowiedź.
To stało się na końcu opowieści, która pusty las i puste pole wypełniła brzemiennymi słowami, dynamicznymi obrazami i powstałymi z martwych ludźmi. To nie była łatwa archeologia historii, bo trzeba się bardzo starać, by uwierzyć, że kiedyś było tu tyle światła, tyle życia. W Beskidzie Niskim, którego mapkę ze wszystkimi wsiami istniejącymi i już nieistniejącymi przedstawiono na wyklejce książki, a jego współczesnymi, nostalgicznymi zdjęciami zilustrowano tekst. Sam Wołowiec w 1787 roku liczył pięciuset dziewięćdziesięcioro pięcioro grekokatolików i jedenaścioro Żydów, a obecnie osiemnaścioro w ledwie kilku domkach. Ciekawość (chociaż nie tylko, ale o tym później), co wydarzyło się między tymi cezurami, okazała się wewnętrzną potrzebą próby odtworzenia przez autorkę przeszłości w tym rejonie Beskidu Niskiego. Nieodpartą chęcią przywrócenia nazwisk jego mieszkańcom. Silną koniecznością napisania o tych, którzy przez stulecia kochali się tu, śmiali, płakali, modlili i umierali, marzyli o lepszym życiu i bali się go. O tych, którzy przez stulecia siali, sadzili, kosili i budowali. To ciekawość ich losów jednostkowych i całych pokoleń oraz przytrafiających się im zdarzeń, tworzyły opowieść pełną gwaru, łez, krzyku, radości i nadziei, odszukiwanych w literaturze, tropionych w księgach parafialnych, wyszperanych w archiwach i wydobytych ze wspomnień jeszcze żyjących, budując historię zasiedleń, przesiedleń, wysiedleń oraz dobrobytu i tragedii poszczególnych osób, rodzin i nacji – Żydów, Rusinów, Rusaków, Łemków czy obecnie od pewnego czasu Ukraińców splątanych w tożsamościach przez trudną, skomplikowaną i brutalną historię. Regionu jakżeż nieromantycznego, a przez to nieobecnego w literaturze pięknej w przeciwieństwie do sąsiadów, bo Wołowiec to nie Zakopane, a Beskid Niski to nie Tatry. »Beskid Biedny« nieinteresujący nikogo łącznik między skalistymi, czarującymi „nieporównanym wdziękiem romantyczności” Pieninami a trudno dostępnymi połoninami Bieszczad. Przez długi czas ziemia nieznana ze skażonym pejzażem podlanym krwią (i o tej upuszczanej krwi jest kilka rozdziałów), pod którego bujną roślinnością rozciąga się ludzki cmentarz żyjący swoim życiem podziemnego świata. Ludzi, którzy kiedyś go tworzyli, kształtowali i zmieniali. To ciekawość autorki nakazywała nakładać na pozostawione przez nich, ślady swoje. To z niej narodziła się świadomość przejścia z roli obserwatorki, przybyszki budującej swoje życie na cudzym, w kolejną – samodzielnego i jednocześnie komplementarnego elementu twórczego.
Uczestniczki kolejnego etapu dziejów.
Rozumiejącej, że nie można budować, przekształcać i tworzyć bez znajomości tego, co było, z czego wyrosło i co było źródłem przemian. Dlatego to niemalże desperackie poszukiwanie i odtwarzanie dziejów poprzednich mieszkańców to przede wszystkim opis procesu zapuszczania korzeni i stawania się kolejnym jego przejściowym ogniwem, który ujęła w tych słowach – Na rozmaite sposoby rzeźbię w materii mojej wsi, do trwań jej niegdysiejszych, na ich śladach odciskam swój ślad – tworzę teraźniejszość dla tych, którzy nadejdą po mnie.
To pragnienie płynące z serca dyktowane potrzebą dookreślenia swojej roli.
Czułość, z jaką autorka odtwarzała obrazy sprzed lat i emocje, które je wypełniała i które jej towarzyszyły, nadały opowieści wymiar osobisty, a nawet intymny, chociaż formalnie można określić ją esejem. Do której często zapraszała myśli znanych jej bezpośrednio lub literacko osób, uważając, że ich nadużywa, ale ja podzielam zdanie cytowanego George’a Steinera, że splecione ze sobą cytaty nabierają nowych znaczeń i rozpoczynają dysputę. Również ze mną. To dlatego jej obrazy nabierały trójwymiarowości potęgowane pięknem języka przekazu – delikatnego, emocjonalnego, plastycznego w opisach pejzażów, momentami miłosnego, komunikatywnego językiem emocji, a jednocześnie hermetycznego w endemicznych pojęciach, ale umiejętnie odkrywających swoją pojęciową tajemnicę w kreślonych kontekstach. Jakżeż inaczej, bo z odzyskaniem środka ciężkości, z przywróceniem równowagi balansu, słowo „mieszkać” nabrało poczucia tożsamości historycznej po tej opowieści pisanej sercem. I może dlatego rozpoczętej, jak baśń, frazą – „dawno, dawno temu”, opowiadanej o szarej godzinie zwanej przez stare przysłowie godziną »inter canem et lupum«, między psem a wilkiem, gdy światło ciemnieje, a jasność dnia ustępuje przed grozą nocy, a niesłyszalne głosy umarłych za dnia lepiej słychać w pustym lesie o szarówce. W „pustym” lesie, który nabiera pejoratywnego znaczenia, bo ożywa i uwidacznia się „w nieustannej przemianie, w każdym ułamku sekundy inny, stwarzany na nowo, niepodobny do siebie samego sprzed chwili”. Przy okazji odpowiadając na nurtujące i stale towarzyszące pytanie – Moi sąsiedzi. Gdzie oni są? Tutaj. Zawsze byli i pozostaną na wieki.
W „pustych lasach” rozsianych po Polsce.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Pusty las – Monika Sznajderman, Wydawnictwo Czarne, 2019, 240 stron, literatura polska.
Wywiad z autorką.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: esej
Dodaj komentarz