Oj naiwna, naiwna, naiwna…
Ta myśl nieustannie kołatała mi się gdzieś z tyłu głowy podczas czytania tej publikacji. A tak bardzo ucieszyłam się, kiedy pojawiła się na polskim rynku wydawniczym. Jeszcze bardziej niecierpliwie czekałam na nią w kolejce do czytania, do którego zabrałam się z ogromnym entuzjazmem.
Niestety, szybko wyczerpał się w miarę czytania, zamieniając się w totalne rozczarowanie, a potem wręcz w zażenowanie.
Autor-ksiądz, teolog i filozof od lat nagłaśniający i piętnujący homoseksualizm w Kościele katolickim umieścił w niej kilka artykułów publikowanych wcześniej osobno, ale uznał za przydatne zebranie ich razem i umieszczenie w jednej książce – „O konieczności ograniczania klik homoseksualnych w Kościele” (tylko ograniczania???), „Z papieżem przeciw homoherezji” i „Częściowe zwycięstwo prawdy”.
Wszystkie mnie rozczarowały.
Może dla kogoś, kto po raz pierwszy czyta tego typu publikację, będzie ona odkrywcza i wiem, że takie osoby znajdą się, bo nie czytają nic, co nie jest napisane przez księdza i dla nich ta krytyka będzie faktycznie „miażdżąca”, jak donoszą media katolickie. Do mojej wiedzy nie wniosła niczego nowego, „miażdżąc” już dawno zmiażdżone, chociażby przez Frederica Martela w Sodomie. Ogólnikowość artykułów, owszem opisujących mechanizmy działania i funkcjonowania „lawendowej mafii”, irytowała. Więcej zawierały konkretów przypisy niż sam tekst, jakby autor asekurował się przed ponoszeniem odpowiedzialności za zawartość źródeł, zamiast je wykorzystać w tekście. Sam homoseksualizm księży potraktował, jak przykrywkę pedofilii, by zdeprecjonować jej wymiar, powołując się na badania (w których rzetelność wątpię, ale o tym później) dowodzące znikomego procentu zjawiska pedofilii mylonej według tychże badań z powszechniejszą efebofilią. Jakby to ostatnie zjawisko było mniejszym złem.
Strategia gradacji zła była dla mnie nie do przyjęcia.
Homoseksualizm, pedofilia, efebofilia, cudzołóstwo i rozpusta mają identyczny ciężar zła w wierze autora, o czym ewidentnie zapomniał albo raczej liczył na zapomnienie odbiorcy. Przy czym odpowiedzialność za stan potężnego problemu, z jakim obecnie zmaga się Kościół katolicki, obarczał owszem księży homoseksualnych, ale zwiedzionych genderyzmem, którzy stając nawet twarzą w twarz z papieżem, wielokrotnie, bez końca oszukiwali go i okłamywali. Tym samym trzy kolejne, ostatnie głowy Kościoła kategorycznie wykluczył z kręgu podejrzanych winnych i odpowiedzialnych za obecny stan kryzysu. Wręcz wskazywał na papieską intensywność działań w zmianie prawa kościelnego. Tyle że zaraz sam podkreślał ich nieegzekwowalność i praktyczny brak instytucji, która poważnie przeciwstawiałaby się potędze homoklanów. Ich rolę ku jego uldze (sic!) na szczęście przejęły media, policja i prokuratura, bo homokliki cofają się jedynie wtedy, gdy czują się zagrożone przez świeckie media albo państwowy wymiar sprawiedliwości.
Smutny wskaźnik skuteczności „intensywności działań” papieży ukazał autor w tle tych artykułów!
Również przejaw fałszywie pojmowanej lojalności podwładnych wobec papieży zamiast Boga. Dostrzegł to jeden z recenzentów tej książki Paweł Lisicki, którego tekst poprzedza artykuły. Pisząc w nim o lutowym Synodzie w 2019 roku poświęconym wykorzystywaniu nieletnich, na którym zabronione było wskazywanie na ten oczywisty związek, na olbrzymią nadreprezentację homoseksualistów wśród duchownych i świeckich efebofilów i pedofilów, pyta więc – „kto w takim razie zabronił poruszania tego tematu? „Zabronione było…” – przez kogo? Przykro to powiedzieć, ale nie znajduję innej sensownej odpowiedzi, niż najprostsza: poruszanie tego tematu było zabronione przez tego, który jako jedyny mógł tego zabronić. Taka to niewielka wątpliwość dziennikarza, której nie warto było rozwijać, a dla mnie najważniejsze zdanie w tej publikacji, które stawia kropkę nad tymi tekstami i czyni wielkim nieobecnym odpowiedzialnym za stan Kościoła jako jego głowy, a którego imienia nawet nie wolno wymawiać w imię fałszywej lojalności, bo przecież jeden z nich jest ogłoszony świętym. Ot, taka aksamitna rewolucja! Nic dziwnego, że wielu wysnuwa wniosek, że Kościół Ewangelii stał się Kościołem instytucji, a chrześcijańska wspólnota zamieniła się w drabinę, która nie prowadzi do nieba, ale do władzy, pieniędzy i paradoksalnie do seksu, które to zdetronizowały Boga u jej szczytu. Przyjętą przez autora taką lojalnością nie zrobi on rewolucji tak, jak nie zrobił żadną z poprzednich publikacji (tutaj wybrzmiewała apoteoza autorskich działań medialnych) i nie zrobiło wielu innych z „nieświadomymi” i oszukiwanymi papieżami na czele, skoro „lawendowa mafia” trwa (i ma się dobrze, nawet się rozwija niczym nowotwór, co z pietyzmem opisał autor) i jak sam podkreślał – już od bardzo dawna, ale z pewnością zaczęła się stawać potężną siłą od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
Toż to zaczyna się w tym roku ósma dekada tej „walki” razem z papieżami i biskupami przeciwko homoklikom, jak brzmi dumnie podtytuł!
I pewnie trwałaby ta zabawa w ciuciubabkę nadal, gdyby nie rozwój technologii, upadek komuny, działalność mediów, które autor chwalił za ich demaskatorską działalność (nie na długo, ale o tym później) i nowe pokolenia bardzo dobrze widzące przerażający rozziew oraz rozbieżność między słowem a czynem kapłanów i niegodzące się na ten dysonans poznawczy.
Jednym słowem – postęp.
Rozwój, którego jakoś autor nie dostrzega, co widać najwyraźniej w jego poglądach na „leczenie” homoseksualizmu, którego jest zdeklarowanym zwolennikiem. W tym momencie mocno zwątpiłam w rok wydania tej pozycji po raz pierwszy, więc szybko przewertowałam do strony tytułowej, by upewnić się, że na pewno w 2020 roku. Nie jest to odosobniony pogląd autorski, ale formalnie obowiązujący w Kościele katolickim, skoro przeczytałam kilka dni temu informację na stronie portalu Onet.pl w artykule Kościół chce tworzyć poradnie dla osób LGBT, jako zalecenie Konferencji Episkopatu Polski. Duchowni nie przyjmują do wiadomości badań oficjalnej nauki, która zakazuje terapii konwersyjnej, uznając ją za tortury pseudonaukowych praktyk. Jednak dla autora przedstawiciele właśnie takiej pseudonauki są autorytetami. Dlatego umieszcza w książce recenzję pozycji Die Wissenschaft sagt NEIN. Der Bertrug der Homo-„Rhe” niemieckiego krytyka homoseksualizmu Gerarda J. M. Van den Aardwega. To właśnie z tego powodu tak sceptycznie zaczęłam podchodzić do wszelkich danych podawanych przez autora.
Zniechęcała mnie również narracja autora.
Bardzo przepojona emocjami. Nasuwało mi się określenie użyte przez Elżbietę Cherezińską w Ja jestem Halderd – „gończy pies Chrystusa” w pozytywnym znaczeniu, ale w przypadku publikacji autora bardzo przeszkadzający w jasnym, rzeczowym, logicznym przekazie. Tutaj użyłabym pojęcia „obronny rottweiler”, chociaż autor sam o sobie w jednym z wywiadów mówił „żołnierz Chrystusa”. Chwała mu za to żarliwe oddanie, ale temperatura emocji wyłącza myślenie, czyniąc wywód niekonsekwentnym, zaplątanym, niespójnym, nielogicznym, często wręcz sprzecznym i zamkniętym na dialog, bo z emocjami nie ma dyskusji. Były za to monologi pełne natchnienia, niemalże kazania, a nawet apele do wiernych i wezwanie do walki. Wszak jest żołnierzem na polu bitwy duchowej, a na wojnie każde chwyty są dozwolone. Najlepiej wypróbowane w walce z wrogiem zewnętrznym, który był tak chwalony na początku książki za obnażanie homoseksualizmu w Kościele katolickim. To jemu, czyli mediom poświęcił kolejny artykuł, w którym opisał własne zmagania z wrogami Kościoła, czyli „wyznawcami homoherezji”, dla których media były dla nich potężnymi wehikułami inwazji na ludzką świadomość – tak, aby poddać ją okupacji i zniewoleniu. W tym mechanizmie dziennikarze służą tylko jako posłuszne narzędzia właścicieli mediów, którzy im płacą, są niczym załogi barek inwazyjnych. Do nich zalicza nawet katolicki Tygodnik Powszechny (sic!) jako pismo prohomoseksualne.
Ciekawe, co na to katoliccy jego czytelnicy?
No, ale to wojna, a autor niczym generał wypracował sobie również odpowiednią nomenklaturę przeciwko kulturowym bolszewikom zaczerpniętą z komunizmu, strasząc nim, nawiązując skojarzenia do niego, utożsamiając z nim, a przy okazji wplątując w to również faszyzm. Już nie sprawdzałam daty wydania tej publikacji, zwątpiwszy po raz drugi, pamiętając, że to przecież świeżynka i na pewno nie została wydana w czasach komuny. Zagrzewał więc tym postkomunistycznym językiem do boju, dając do ręki narzędzie w postaci szesnastu rad, jak być maksymalnie efektywnym w kontakcie z mediami bo to jest walka na śmierć i życie, a nie jakiś uczciwy dialog.
Powtórzę – „nie jakiś uczciwy dialog”!
Dokładnie tego dialogu brakuje młodym i jeśli Kościół zacznie znikać tak, jak w Irlandii, kiedyś mocnego bastionu katolicyzmu, to nie z powodu wroga zewnętrznego, ale na własne życzenie, podcinając gałąź na której siedzi. Taka narracja i retoryka nie trafia do młodych, a wiem, co mówię, bo pracuję z młodzieżą. Znam ich poglądy i powody rezygnacji z lekcji religii, których jest z roku na rok coraz więcej. Jednak i na to coraz powszechniejsze zjawisko w polskich szkołach nasz minister edukacji znalazł remedium. Właśnie pojawiły się informacje w mediach, że nie będzie można „wypisać się” z nauk kościelnych. Minister edukacji szykuje kolejny przymus. Znając mentalność Polaków i ich alergię na zginanie karków, na pewno przyniesie odwrotne skutki do założonych celów.
Jednak nie żałuję czasu poświęconego na poznanie poglądów autora.
Poznałam osobiście światopogląd skrajnego katolicyzmu i mechanizmy jego przekazu, o którym tylko słyszałam, chociaż trudno brnęło mi się przez treść publikacji. Dzięki temu przyjrzałam się źródłu postaw części katolików, zastanawiając się wcześniej, skąd czerpią swoje informacje, które biorą dosłownie „na wiarę”. Tym sposobem książka ukazała pośrednio również wielki rozłam w Kościele katolickim wśród wiernych. Podział, który nie buduje, ale niszczy. To kolejny problem Kościoła oprócz homoseksualizmu i pedofilii w Kościele. Smutne jest to, że jest ich dużo więcej, ale to tematy na inne książki. Kościół potrzebuje takich „żołnierzy Chrystusa”, jak amerykański biskup Robert C. Morlino, którego list do wiernych w sprawie obecnego kryzysu wykorzystywania seksualnego w Kościele autor przytoczył jako zakończenie publikacji, który nijak się ma do jej treści. Dla mnie to jedyne wartościowe słowa warte ścięcia drzewa na ten cel. To głównie z jego powodu cieszę się, że zajrzałam do tej pozycji. Dla mnie pożądany wzór do naśladowania dla polskich duchownych w postawie, retoryce, argumentach, a przede wszystkim traktowaniu odbiorcy. Również tego skrzywdzonego przez homoseksualnych księży, któremu autor, skupiony na wszystkiemu winnym genderze, nie poświęcił nawet jednej kropki. Jeśli traficie na tę książkę, koniecznie zacznijcie czytać ją od końca, od tego listu – konkretnego, rzeczowego, skupionego na problemie tu i teraz, bez wycieczek światopoglądowych, podpowiadającego zachowania i działania, precyzyjnie określającego swoje oczekiwania, nastawionego na dialog i komunikację, a przede wszystkim pięknego w traktowaniu wiernych. Tak uzbrojeni w nadzieję, czytajcie resztę, chociaż jeśli zrezygnujecie, niczego nie stracicie.
W przeciwnym przypadku zwątpicie, czy Kościół da się jeszcze uratować.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Lawendowa mafia: z papieżami i biskupami przeciwko homoklikom w Kościele – ks. Dariusz Oko, Wydawnictwo AA, 2020, 358 stron, literatura polska.
Wywiad z autorem.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Religia
Dodaj komentarz