Zapach cedru – Ann-Marie MacDonald
Przełożył Jan Kraśko
Wydawnictwo Świat Książki , 2009 , 558 stron
Literatura kanadyjska
Cedrowa skrzynia.
Schowana na strychu może czynić je miejscem magicznym przywołującym przeszłe czasy. Przyłóż ucho do muszli. Usłyszysz szum Morza Śródziemnego. Otwórz skrzynię. Poczujesz zapach Starego Kraju. Jej właścicielka, Materia, często to robiła. Wkładała głowę do środka i znowu czuła ciemny eliksir ojczystego języka, dłonie matki pachnące pietruszką i cynamonem… Niepozorna skrzynia kryła w sobie nie tylko wspomnienia. Była skarbnicą i pamięcią rzeczy cennych, ale i tych, przypominających tragiczne chwile z życia członków rodziny Piperów – bagnet z I wojny światowej, książki, sukienkę chrzcielną czy zdjęcia. Na tych ostatnich można zobaczyć wszystkich właścicieli materialnych skrawków przeszłości. Górnicze miasteczko na urwistym klifie sterczącym nad wąskimi, kamienistymi plażami, w którym żyli, gdzieś na jednej z kanadyjskich wysp, w najdalej wysuniętej prowincji kraju. Kamienistą ulicę Wodną, przy której mieszkali, prowadzącą prosto na skraj miasta, na pochyłą skarpę z widokiem na ocean. Drewniany dom o białych ścianach z krytą werandą, trochę większy od pozostałych. Mamę Materię nazywaną przez jej dzieci Musią, ubraną w czarną sukienkę. Pustą kołyskę Ambrożego. Ojca Jakuba z zaplecionymi warkoczykami przez Lilię, która urodziła się po Tamtej Lilii. Mercedes z opalowym różańcem, z którym nigdy się nie rozstawała, przypinając go do wewnętrznej strony stanika, by zawsze był pod ręką. Katarzynę o płomiennych włosach, zielonych oczach, których kolorów na czarno-białym zdjęciu trzeba się domyślić, oraz pięknym głosie wróżącym karierę śpiewaczki operowej. I wreszcie jej młodszą siostrę Franciszkę stojącą w strumieniu i tulącą do siebie małe zawiniątko.
Żadne z nich już nie żyje.
Tak zaczyna się opowieść o dysfunkcyjnej, a dla mnie nieszczęśliwej, rodzinie, której przyszłość los naznaczył złym początkiem jej założenia. Materia i Jakub, pochodzący z różnych środowisk i ras, pobrali się wbrew woli rodziców dziewczyny. Wszystko, co zdarzyło się później, począwszy od 1898 roku, w którym Jakub po raz pierwszy ujrzał Materię, było tego skutkiem, a raczej konsekwencją kolejnych wyborów, którą ponosili wszyscy po kolei. Czytałam z rosnącą ciekawością ich świata, losów, zdarzeń rozgrywanych w tajemnicy niedopowiedzeń, kłamstw i sekretów do momentu śmierci większości bohaterów, po której zrobiło się… nudno! Na domiar tego, nastąpiło to bardzo szybko. Czar prysł!
Byłam zawiedziona!
Sięgając po tę pozycję, miałam w pamięci refleksyjną, tajemniczą, dobrze skonstruowaną powieść tej autorki Co widziały wrony. Postawiła w niej dosyć wysoko poprzeczkę moich oczekiwań wobec jej twórczości. Nie odnalazłam w drugiej jej powieści niczego, co zapamiętałam z pierwszej, poza umiejętnością tworzenia pięknych, plastycznych, szczegółowych opisów miejsc, krajobrazów i postaci oraz budowania nastroju tajemnicy. Zabrakło jednak spoiwa łączącego ze sobą ten potencjał w spójną konstrukcję, która tutaj przypominała nieudolnie sfastrygowany patchwork. Chaos ten potęgowała różnorodna narracja. Nie porządkowało go nawet celowe wprowadzenie nawracających wątków, ukazujących raz widziane sytuacje z zupełnie nowej i odmiennej perspektywy pozostałych bohaterów. Pogłębiła go osobna, końcowa historia losów Katarzyny, dopełniająca obrazu całości, a raczej na nowo go porządkująca ujawnieniem ostatniej, rodzinnej tajemnicy.
Źle się w niej czułam.
Nawet jako tylko obserwatorka, a raczej słuchaczka, bo dramatyczne dzieje Piperów były opowiadane najmłodszej, najbardziej nieświadomej prawdy, dziewczynie w rodzinie. Irytowali mnie bohaterowie, których wyborów do końca nie rozumiałam. Nie byłam ciekawa ich skutków, a tym samym zdeterminowanych przez nie dalszych losów. Nie angażowałam się w ich emocje. Często uciekałam, zwłaszcza w środkowej części powieści, myślami od tekstu.
A mimo to, czytałam!
Może dla tych opisów-miniaturek, a może z przyzwyczajenia do rodziny, a może dla przesłania mówiącego o trudnych wyborach i ponoszeniu ich konsekwencji, a może dla obrazu życia Kanadyjczyków i imigrantów na przełomie XIX i XX wieku, a może z niepogodzenia się z faktem, że tak dobry potencjał fabuły autorka zmarnowała złą konstrukcją, a może dlatego, że pasują do tej powieści słowa Oscara Wilda – „Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Są książki napisane dobrze lub źle. Nic więcej.”?
Nie wiem!
Wiem tylko jedno – obojętność czytelnika wobec powieści to najgorsze, co może się jej przytrafić.
A dokładnie to czułam.
Za książkę dziękuję autorce blogu Czytam, bo lubię…
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Tagi: literatura kanadyjska
Dodaj komentarz