To oślepiające, nieobecne światło – Tahar Ben Jelloun
Przełożyła Małgorzata Szczurek
Wydawnictwo Karakter , 2008 , 268 stron
Literatura marokańska
Hybryda grozy i piękna!
Zniewolenia i wolności. Cierpienia i wyzwolenia. Śmierci i życia. Realizmu i mistycyzmu. Mogłabym tak wymieniać zupełnie niepasujące do siebie pojęcia, zestawiać ze sobą w nieskończoność antonimy, tworzyć nawet oksymorony, a byłyby one w pełni prawdziwe i współistniejące, a nawet przenikające się wzajemnie w tej powieści.
Jej siła przekazu tkwi dokładnie w skrajnościach oddających w pełni istotę człowieczeństwa.
Z jednej strony to opowieść oparta na przytłaczających emocjonalnie faktach. Jej narratorem był Salim. Młody kadet skazany na śmierć za udział w próbie wojskowego zamachu stanu na króla Maroka Hassana II w 1971 roku. Wraz z innymi trafił do więzienia Tazmamart. Jego przełożonych, którzy wydali rozkaz ataku na pałac, rozstrzelano. Mieli szczęście, bo ich podwładnych, których nie wtajemniczyli w charakter działań, skazano na powolną śmierć w cierpieniu. Kadetów wtrącono do podziemnych, betonowych cel długich na trzy metry, szerokich na półtora metra, o wysokości wahającej się od metr pięćdziesiąt do metr sześćdziesiąt. Bez okien, światła, łóżek czy choćby wiązki siana, za to z dziesięciocentymetrową dziurą do defekacji i taką ilością tlenu, by wystarczyła do trwania w bólu. Zadaniem strażników było utrzymanie skazanych w stanie przedśmiertnym. Skazańcy mieli umierać boleśnie i tak długo, by maksymalnie rozłożyć cierpienie w czasie, pozwolić mu rozchodzić się powoli, tak by nie zapomniało o żadnym organie, żadnym skrawku skóry, by wędrowało od palców u nóg aż po włosy, krążyło między zagłębieniami, zmarszczkami, wbijało się w ciało jak igła w poszukiwaniu żyły, w którą wpuści jad.
Ostatecznie przez 18 lat!
Dokładnie przez sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt trzy dni skrajnego głodu, bólu, chorób, ciszy, braku ruchu i światła. Z 23 uwięzionych to piekło przeżyło tylko 4. W tym Salim. Bardzo trudno było mi słuchać jego opowieści. Podczas drastycznych scen odkładałam książkę, by uspokoić emocje, by znaleźć równowagę, by wyjść z tych ciemnych, zarobaczonych, brudnych, śmierdzących nor i zobaczyć światło.
Z drugiej strony chętnie wracałam tam…
Mimo wszystko było tam również skrajnie pięknie. Nie tylko dlatego, że autor nadał wspomnieniom przepiękny styl narracji bogaty w metafory, porównania, przeniesienia, wynosząc formę przekazu do artyzmu, ale również dlatego, że ukazał w ten sposób cudowny duchowy świat Salima. Pryzmat patrzenia człowieka zniewolonego na swoje położenie i ból, który był ponad to. Szukającego mozolnie drogi, sposobu, metody, nie tyle przeżycia, ale trwania w piekle. Cierpliwie przewartościowującego swój wewnętrzny system moralny i dotychczasowy światopogląd (muzułmaninem był tylko z urodzenia), w którym poczuł opiekuńczego Boga. Autor pozwolił mi wchodzić w świat mistycznych przeżyć i emocji, wprowadzając w mrok światło, kolor, ciepło, dźwięk i dotyk obrazów powstających w jego umyśle. Nie mogę napisać, że w wyobraźni, bo wiele z nich było z pogranicza zjawisk nadprzyrodzonych. Na wolności dostępnych tylko umartwiającym się mistykom, mnichom, eremitom czy pustelnikom. Poznać proces rozwoju duchowego i przyczyny jego kierunku – mistycyzm człowieka upodlonego, obcującego z aniołami i śmiercią. Otrzymałam namiastkę doznań bez straszliwych kosztów, jakie ponosił Salim, a i tak mu zazdrościłam.
Przede wszystkim dobrze zdanego egzaminu z człowieczeństwa.
Początkowo nie mogłam sobie poradzić z tą hybrydową formą przekazu, bo jak można ubierać ohydztwo faktów w zmysłowo przepiękną szatę słów? Jak można przeżywać uniesienie w obecności człowieka umierającego z powodu zatwardzenia? Jak można zachwycać się zjawiskiem śmierci niosącej powiew orzeźwiającego wiatru, będącego zapowiedzią końca życia kolejnego więźnia? Jak można doznawać absolutnej czystości wśród kału, krwi, moczu i wydzielin ropnych? Gdzie tu jest miejsce na czystość, zachwyt czy piękno!? Jednak w miarę czytania zaczynałam rozumieć sens tego groteskowego i pozornie absurdalnego zestawienia. Po pierwsze miało mi to ułatwić przełknięcie goryczy faktów. Ogromu nieszczęścia ludzi tracących zmysły, popełniających samobójstwa, umierających w nieskończoność z wycieńczenia fizycznego i wyczerpania psychicznego oraz chorób. Znam ludzi, którzy świadomie unikają tego typu literatury, by chronić siebie. Rozumiem to, bo każdy ma inny próg empatii i tolerancji na ilość pochłanianego zła. Po drugie miało mi przede wszystkim ukazać psychiczną walkę człowieka z własnym umysłem, w którym Salim, a tak naprawdę Aziz BineBine, musiał odnaleźć wewnętrzne, życiodajne światło. Ukazać siłę umysłu chroniącą duszę i wolę. Pokazać jej pozytywny i negatywny wpływ na psychikę człowieka w skrajnych warunkach, która może go równie zniewolić, co uczynić wolnym. Losy Aziza są wyjątkowe, ponieważ wcielił w życie zasady i wartości, które dla wielu były powodem utraty wiary w podobnych okolicznościach. Aziz poddał się całkowicie woli Boga, podkreślając – Bóg mnie nie opuścił. Nie bałem się śmierci; a co do bólu starałem się go traktować jak drobnostkę, coś, z czym można się uporać. Niezachwiana i potężna była moja wiara. Odosobniona, to znaczy czysta. Dawała mi siłę i wolę, o które nie prosiłem. Niczego nie wypraszał, o nic się nie modlił, nie handlował, nie stawiał warunków, nie błagał, jednocześnie przyjmując wszystko, co go spotykało. Był mu całkowicie poddany, bo dokładnie to oznacza słowo muzułmanin.
Był współczesnym Hiobem.
Śmiem twierdzić, że jeszcze w skrajniejszym położeniu niż ten biblijny. Powieść stawia do pionu, przywraca środek ciężkości, a przede wszystkim nadaje sens cierpieniu, o które człowiek pyta najczęściej, nie mogąc poradzić sobie z nim, gdy pojawia się w życiu z różnych powodów. Powieść można wpisać w nurt literatury więzienno-obozowej, a z powodu postawy narratora obok wspomnień Viktora E. Frankla Człowiek w poszukiwaniu sensu. Dla mnie to przede wszystkim lekcja o nienawiści, którą mogę nauczyć się pokonywać, nie poddając się tak skrajnej próbie, jak Aziz. Wystarczy posłuchać jego rady. Człowieka, który miał milion powodów do nienawiści o wszystko, co go spotkało, do wielu. Zwłaszcza do ojca, który po wtrąceniu do więzienia publicznie wyrzekł się jego, przedkładając dobre relacje z królem nad więzi rodzinne. Aziz po uwolnieniu podszedł do niego i pocałował go w rękę. Dlatego rada, którą daje, jest radą solidnie przepracowaną duchowo, a brzmi tak: Większość umarła nie z głodu, lecz z nienawiści. Nienawiść pomniejsza. Drąży od środka i atakuje system immunologiczny. Jeśli nosisz w sobie nienawiść w końcu cię ona zniszczy. Trzeba było aż takiej próby, żebym zrozumiał tę prostą rzecz.
Namawiam do zmierzenia się z tą powieścią, zwłaszcza że jej wydawca wznawia tytuł w kwietniu, minimalnie zmieniając jej grafikę okładkową.
Jej zapowiedź przypomniała mi, że ta pozycja stoi u mnie na półce i od dziesięciu lat czeka na swoją kolej. Wtedy zniechęciły mnie do niej opisy czytelników skupiające się tylko na realizmie samego cierpienia, pomijające jej inne walory. Dla mnie najważniejsze, dla których ból egzystencji jest tłem. Ważną pożywką, ale tłem.
Żałuję, że sięgnęłam po nią dopiero teraz.
Książkę wpisuję na mój top czytanych w 2018 roku.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Dla mnie Wielki Człowiek.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Biografie powieść bograficzna
Tagi: obóz
Dodaj komentarz