Taniec w rytmie rewolucji – Ece Temelkuran
Przełożył Piotr Kawulok
Wydawnictwo PWN , 2015 , 549 stron
Literatura turecka
Rewolucja?!
Jaka rewolucja? O jakiej rewolucji mówią arabscy mężczyźni? O tej przez jednych nazywanych wiosną arabską? Przez innych rewolucją jaśminową? Czy przez samych Arabów el-Thawra el-Kibira – rewolucją godności? Jakkolwiek by ją nie nazwać, to nie była rewolucja kobiet, mimo że również brały w niej pośrednio lub bezpośrednio udział. Prawdziwa rewolucja będzie dopiero gdy nadejdzie dzień, w którym będziesz umiał porozmawiać z rewolucjonistką, która tańczy, bez podłości, ta wasza rewolucja dobiegnie końca. – mówi jedna z bohaterek powieści. To najważniejsze zdanie, jakie padło w tej powieści i które stało się punktem wyjścia do moich rozważań nad jej przesłaniem. Ale to nie rewolucja w krajach arabskich znana z mass mediów była tematem tej opowieści, chociaż stanowiła znaczące tło, tylko rewolucja feministyczna. Kobiet przeciwko mężczyznom.
A zaczęła się sceną wywołującą uśmiech i zaciekawienie.
Uśmiech – bo obrazek czterech kobiet: śniadej z zsuwającą się blond peruką, łysej, przykrywającej głowę chustką, siwowłosej w podeszłym wieku całej w liliowych jedwabiach, narratorki opisującej tę scenę i myślącej – wyruszam w najwspanialszą, a zarazem najstraszniejszą podróż mojego życia oraz jednookiego kierowcy, wiozącego intrygujące pasażerki z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę, budził rozbawienie. Zaciekawienie – bo dokąd tak niedobrane towarzystwo jedzie albo skąd lub przed czym/przed kim ucieka?
Nie od razu dowiedziałam się wszystkiego.
Narratorka a zarazem jedna z głównych bohaterek odkrywała przede mną historię każdej z nich oraz własną powoli, w kolejnych odsłonach następujących po sobie rozdziałów. To dlatego początkowe sceny o charakterze komicznym (sytuacyjnym i słownym) z czasem nabierały odcienia smutnego absurdu i coraz większej powagi. Przyznawałam rację jednej z nich, że to wszystko bardzo śmieszne, ale tak naprawdę nie ma się z czego śmiać. Bo gdy się przyjrzeć, nasza historia po raz pierwszy krystalizuje się pod tym przebraniem. Nie do końca zdjętym po to, abym gorycz wymowy mogła łatwiej przełknąć. A jeśli było się z czego śmiać, to przez łzy. Z żalu, ze smutku, z bezsilności wobec losu kobiet w krajach objętych rewolucją, która niczego nie zmieniała w systemie patriarchatu, w którym funkcjonowały i postawie wobec roli i pozycji kobiety w świecie mężczyzn.
Towarzyszyłam czterem kobietom, które zbuntowały się przeciwko temu.
Amirze, Tunezyjce, aktywistce internetowej i tancerce, której rewolucja nie dawała możliwości tańczenia bez wrogości rodziny i ostracyzmu społecznego. Maryam, Egipcjance, absolwentce Amerykańskiego Uniwersytetu w Kairze, Cambridge i doktorantce na Princeton, która nie mogła żyć tak, jak chciałaby. Madame Lilli o wielu imionach, z enigmatyczną przeszłością, która nigdy nie poddała się żadnemu mężczyźnie, życiu, miłości, nędzy, niebezpieczeństwu, nigdy nie weszła w żadną rolę. I narratorce, Turczynce, dziennikarce, której imienia nie poznałam do końca, a która bardzo przypominałam mi autorkę. Też Turczynkę i też dziennikarkę.
Wszystkie cztery wyruszyły w podróż niczym Thelma i Louise w filmowym dramacie amerykańskim, do którego porównywały własną sytuację, uciekając przed przeszłością, goniąc przyszłość, by zrealizować pozornie różne cele każdej z nich. Amira miała się nauczyć być mężczyzną jak Maryam. Maryam kobietą jak Amira. Madame Lilla znów być młodą jak my, a narratorka raczej stać się postacią w powieści o nich, niż po prostu spisać ich historię. Z czasem okazało się, że tak naprawdę miały jeden, wspólny cel – odnaleźć własną tożsamość. Nauczyć się odwagi dającej siłę nie tylko myśleć inaczej niż większość, ale i działać, by móc być sobą. By zaakceptować własną naturę. By realizować siebie, a nie wyobrażenie kulturowe rodziny i środowisk, z których pochodziły. Wreszcie, by przejąć pałeczkę walki od tych, które były przed nimi dla tych, które przyjdą po nich, czerpiąc siłę z różnych mitologii świata, a przede wszystkim z kultu Dydony. Cała powieść drogi, którą pokonują fizycznie bohaterki z Tunezji do Tunezji poprzez Libię, Egipt i Morze Śródziemne, była również drogą mentalną z nieustanną polemiką między światem kobiety a światem mężczyzny. Postulatami tego pierwszego i argumentami tego drugiego. Próbą znalezienia konsensusu pomiędzy tak różnymi nastawieniami i dążeniami – wyzwoleniem i zniewoleniem. Starciem się odwagi kobiet i strachu mężczyzn przed nimi. Te pierwsze reprezentowane i formułowane w inskrypcjach Dydony zawsze wyróżniane kursywą. Te drugie opisywane przez ukochanego Amiry w listach do niej zachowujących formę pisma odręcznego.
Nie miałam czasu na oddech.
Tempo podróży, zmieniających się krajobrazów, egzotycznych pejzaży, tajemniczych symboli, niedostępnych przeciętnym mieszkańcom miejsc kultu, nieznanych plemion, bojowników, mafii, Tuaregów, Berberów, niezwykłych ludzi i następujących po sobie wydarzeń, nie pozwalało mi na to. Nie miałam czasu, żeby dobrze przemyśleć podteksty. Niektóre fragmenty czytałam ponownie, by ułożyć sobie jasny wachlarz stanowisk bohaterów wśród gęstych politycznie i społecznie tematów i wątków dialogów, sporów i polemik, ilustrowanych konkretnymi scenami lub losami ludzkimi. A każdy następny rozdział przynosił kolejną dawkę informacji o bohaterkach i sytuacji politycznej kraju, do którego właśnie wjeżdżały. Często nielegalnie. Każdy rozdział zaczynał się od urywka wyrwanego z kontekstu przyszłych wydarzeń, jednak na tyle ciekawego, by koniecznie chcieć czytać dalej. Przypominało mi to opowieść pętelkową, w której rozdziały niczym pętelki wisiały na nitce linearnej historii kobiet. Bezimienna narratorka nazywała ją inaczej – narracją kolistą. Spisywała swoje obserwacje na tym, co znalazła w podróży… na nakładkach na sedes klozetowy. Ona tylko dostosowywała technikę narracji do materiału. Według niej ich kształt świetnie spełniał warunki niedomkniętych opowieści, które były specjalnością kobiet. Podobno zaczynają od środka, potem wracają do początku, a jak dochodzą do miejsca, w którym zaczęły, to stamtąd idą do końca. Może i tak jest, a może nie. Najważniejsze, że spełniały swoją rolę – zaciekawiały, zmuszały do myślenia, bawiły i przerażały, narzucały tempo akcji, kreśliły tło polityczne, dawkowały tajemnicę, a ostateczny cel podróży ujawniły na końcu.
Jest w tej powieści coś jeszcze.
Doznania estetyczne bliskie zachwytowi obrazom w malarstwie, ale stworzone słowami. Małe miniaturki literackie opisów scen bardzo przeciętnych i powszechnie spotykanych, tutaj wyniesionych słowem do miana sztuki. Tak plastycznie przedstawionych, że gdybym mogła je wyciąć, oprawić w ramki i powiesić na ścianie, to chętnie zrobiłabym to. Ich uroku dynamiki lub statyki, piękna operowania słowem i emocjom, które ze sobą niosły, nie oddam słowami, bo nie posiadam takiego daru, jak autorka. To trzeba po prostu przeczytać samemu. Raz, jeszcze raz, ponownie i tyle razy, ile razy będzie to za każdym razem sprawiać „patrzącemu” przyjemność. Ja naliczyłam ich trzy. Być może ich ilość zależy od odbiorcy. Od stopnia empatii i doświadczenia, ponieważ tajemnica siły przekazu autorki kryje się w metaforze. Używa jej bardzo często. Są fragmenty tekstu, w którym każde zdanie to metafora otwierająca świat skojarzeń, a te z kolei wrażenia i odczucia. W efekcie scenę po scenie nie czytałam, a przeżywałam.
Zawsze trafne, zawsze adekwatne i zawsze mocne w wymowie.
To dlatego byłam piątą pasażerką podróży. Jaki był mój cel? Miałam ujrzeć świat kobiet funkcjonujący i zamknięty w świecie mężczyzn oraz zrozumieć postawę Amiry wyrażonej w pełnej rezygnacji opinii – co mi po rewolucji, skoro nadal nie mogę tańczyć?
O czyjej więc rewolucji mówicie panowie?!
A w tle opowieści słychać było Umm Kulthum, której bohaterki słuchały i mówiły – Co to była za kobieta! Zbyt piękna, by ją szanowano, zbyt elegancka, by przewyższyć męską Umm Kulsum.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Tagi: książki w 2015
Dodaj komentarz