Tak trudno być mną! – Dagmara Półtorak
Wydawnictwo W.A.B. , 2010 , 317 stron
Literatura polska
Pędziłam na łeb, na szyję z obłędem w oczach, że przegapiłam umówioną wizytę na czas. Zdążyłam w ostatniej sekundzie, tuż przed czającą się na moje miejsce kobietą w pozycji Quasimodo, wskoczyć efektownym łukiem skoku wzwyż na fotel dentystyczny. Cała szczęśliwa, z rozdziawioną szczerym uśmiechem koparą gotową do współpracy, w której pani doktor mogła zobaczyć nie tylko panoramę 62 zębów plus 4 mądrości niczym u strzygi (obrodziło mi w tym wcieleniu, a co!), trzeci i czwarty migdał (nie jestem androidem, nie), ale i jelito grube, gdyby ewentualnie chciała dokonać resekcji wyrostka robaczkowego (niestety, nadal go mam). A co pani taka zadowolona? – usłyszałam złowieszczo dentystkę-sadystkę. Po czym pokazała mi jak szybko chodzi Internet w Netii. Nie dała mi szansy na odpowiedź. Jej strata! Niech żałuje! Nie usłyszy, że wszystko przez tę książkę, której nie wolno czytać przed umówionym spotkaniem, a już absolutnie wykluczone zaglądać do niej przed ważną, poważną uroczystością z pompą i powagą, z przemowami tonem Wojciecha Jaruzelskiego ogłaszającego stan wojenny. O pogrzebie nie wspomnę, bo to jasne samo przez się.
Nie znając powyższych mądrości, zajrzałam do środka. Uchyliłam okładkę i poczułam jak monolog z siłą tornada w stylu Hanki Bielickiej, ale w młodszym i współczesnym wydaniu, chwycił mnie za tak zwany wszarz i przykleił do twarzy banana, oczywiście Czikita. Byłam u siebie, a właściwie w rodzinie dwudziestodwuletniej studentki, która w osobistym dzienniku opisała rok ze swojego życia, a dokładniej od lutowych urodzin (które chciała przespać) do kolejnych w lutym następnego roku (których już nie chciała przespać). W rodzinie, która, według jej nie-przyjaciela Martina (Anglika polskiego pochodzenia) darzonego nie-przyjaźnią rozpoczętą rozkrwawieniem mu nosa na powitanie w Polsce, była wspaniała. Z kochającym ojczymem, cudowną matką i braćmi Michałem i młodszym Smarkiem, którzy zawsze przy niej są. Ale główna bohaterka (nie przyznała się do imienia, taka była!) patrzy na nią i swój świat przez okulary klowna z soczewkami zogniskowanymi na humorze i autoironii. Wtedy jej rodzina to Matka , paląca staniki feministka z regularnym dostępem do narzędzi chirurgicznych, zastraszony ojczym, patrzący na wszystkich jak jelonek Bambi chwilę przed tym, gdy myśliwy odstrzelił mu mamusię, jeden brat – uzależniony od Internetu przyszły klient odwykówki, drugi – stwór z piekła rodem, z przypadłością ADHD podniesioną do potęgi szóstej. A otaczająca ją rzeczywistość wynaturzona w swych rozmiarach, w której jeden palec może oznaczać sto i to zupełnie na trzeźwo, natomiast sytuacje i zachowania rodziny oraz przyjaciół są nadinterpretowane, ale prawdopodobne.
Nie ma w tym monologu zdania bez humoru słownego lub sytuacyjnego. Czyjegoś zachowania, postępowania bez komentarza ciętej ironii. Sytuacji bez puenty, po której chichrałam jak młoda bogini. I ciągle było mi mało. Momentami zachowywałam się jak mentalna sadystka, ciesząca się na widok nowych problemów w życiu narratorki. Szpital? Super! Idź, zobacz, przeżyj i opowiedz mi jak tam jest z twojego punktu widzenia, przez twój pryzmat dyżurnego satyryka kraju. Pokłócona z rodziną? Świetnie! Zamieszkaj „na waleta” w akademiku. Przypomnij mi stare, dobre czasy. Pokaż co się zmieniło (nic, karaluchy też!). Brak pieniędzy? Bosko! Jedź na dziecięcy obóz przetrwania jako wychowawczyni i dowiedz się od nich, że w twoim wieku starość nie radość. Miłość? A gdzie ona jest? Pokaż mi jak można jej nie widzieć, stojącej z boku i ciągnącej za włosy!? Po prostu – Daj mi tę moc słowa mierzenia się z szarą rzeczywistością ! – chciało mi się krzyczeć, popychając ją strumieniem świadomości w najczarniejsze jej rejony. Potrzebowałam tego pryzmatu spojrzenia jak kania dżdżu, takiego mojego, trafiającego w moją dziesiątkę, nawiązującego do skojarzeń z szeroko pojętego życia społeczno-kulturalnego otaczającego mnie świata, mojej rzeczywistości. I dostałam co chciałam: dobrą rozrywkę, metodę na spoglądanie w ślepia problemom i śmiech do łez wielkości grochu.
Nareszcie płakałam nie z poczucia smutku (co stało się niemal tradycją nad każdą ostatnio czytaną książką), ale z radości, takiej od przepony po wszystkie mięśnie brzucha i nieskoordynowane kończyny dolne i górne.
Dziewczyno, kimkolwiek jesteś i gdziekolwiek jesteś, w następnym wcieleniu chcę ciebie za siostrę, przyjaciółkę, brata lub kochanka! Ja słowo, ty słowo i będziemy miały doczesny raj!
Na skrzydełku okładki umieszczone jest zdjęcie autorki. Nie dałam się zwieść temu spojrzeniu spod grzywki. Tak naprawdę kryje się w nim przyczajony humor i ukryta ironia. Szukałam potwierdzenia tego w wywiadzie autorskimi znalazłam je!
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Tagi: książki w 2010
Dodaj komentarz