Suma naszych dni – Isabel Allende
Przełożyła Marta Jordan
Wydawnictwo Muza , 2010 , 399 stron
Literatura amerykańska
Z prologu książki dowiedziałam się, że przede mną nie powieść, a zbiór listów pisanych przez autorkę do własnej córki, zmarłej na genetyczną chorobę porfirię. Oj, jęknęłam i zwlokłam się z mojego legowiska czytelniczego w poszukiwaniu megaopakowania chusteczek. Wiedziałam, że potem z oczami zwężonymi do szparek, zalanymi łzami, w życiu nie znajdę chociaż jednej, a w przypływie desperacji nawet używanej.
I wszystkie te profilaktyczne zabiegi okazały się niepotrzebne. Nie polała się ani jedna łza, a oczy nie zaszkliły się ani razu. Powiem więcej. Nie raz i nie dwa uśmiechnęłam się. Momentami nawet szeroko.
Jak to możliwe?
Sama nie wiem jak można pisać do ukochanej, zmarłej córki, unikając ckliwości, rozdzierających serce i duszę scen bólu i rozpaczy, bez wywoływania smutku i żalu. A przecież pisała o swoim dalszym życiu już bez Pauli, z jej dotkliwym, fizycznym brakiem w przestrzeni, który uzupełniała wiarą w jej duchową formę istnienia, nawiedzającą dom rodzinny. O skomplikowanym życiu osób z jej rodziny i przyjaciół, wręcz obsesyjnie gromadzonych wokół siebie ze stadnym instynktem kwoki, a których nazywała pieszczotliwie: moje plemię. O życiu zwyczajnym w swoich radościach z sukcesów zawodowych i w problemach z dziećmi, z wnukami tymi żyjącymi i tymi nienarodzonymi, kapryśną weną literacką, uciążliwą promocją książek, z kryzysami w związku z mężczyzną jej życia i kolejną śmiercią wśród najbliższych. Dokładnie tak jak w tytule: o sumie smutków i radości wszystkich wspólnych, rodzinnych dni. Tych dni po odejściu Pauli.
Nie jestem pisarką, więc nie mam pojęcia jak tego dokonała warsztatowo, jakich cudownych pisarskich sztuczek użyła czy technicznych chwytów. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, ale mogę napisać o skutkach takich słów, o efektach emocjonalnych jakie wywarły na mnie.
Czytając te na pozór zwykłe listy czułam się początkowo jak intruz, przeglądający cudze myśli. Jednak styl narracji sprawiał, że odbierałam je tak, jakby pisane były do mnie i tylko czasami użyty zwrot „córeczko” przypominał mi o prawdziwej adresatce. Polubiłam je czytać. Łapałam się na tym, że w dzień wyczekiwałam wieczoru, kiedy będę mogła przeczytać kolejne listy, po których przykładałam głowę do poduszki i zasypiałam. Nie, nie. Nie dlatego, że były takie nudne czy usypiające w swojej monotonii, ale dlatego, że posiadały cudowną moc oczyszczania mnie z nagromadzonych przeżyć z całego dnia. Wygładzały zmarszczki trosk, oswajały problemy, wyciszały głośne myśli, uspakajały rozedrgane emocje, by ostatecznie po kilku listach poczuć wewnętrzną ciszę, pustkę i równowagę.
Hipnoza słowem? Dosłownie?
Nie wiem, ale wiem, że to książka-lek na całe zło tego świata. Na jad sączony przez cały dzień do moich uszu, na złe słowo rzucone dla żartu, złowróżbne spojrzenie z ukosa, kłody-niespodzianki na mojej drodze do celu, szpilki ironii, uciążliwe złośliwości, fatalne w skutkach decyzje. Dobre słowo neutralizujące śmieci psychiczne z całego dnia. Kojące. Skuteczne. Zażywać od jednego do kilku w zależności od nasilenia ilości ciężkich, życiowych przypadków. Najlepiej tuż przed snem i z miękką poduszką pod głową.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Wspomnienia powieść autobiograficzna
Tagi: artyści
Dodaj komentarz