Rok 1356 – Bernard Cornwell
Przełożył Michał Kompanowski
Wydawnictwo Bellona , 2015 , 478 stron
Literatura angielska
Z chęcią sięgnęłam po najnowszą pozycję mistrza powieści historycznych!
Chciałam trzech rzeczy – oderwania się od problemów mojej współczesności, przeniesienia w jak najdalsze czasy i przeżycia przygody, w którą mogłabym uwierzyć, ale niekoniecznie tak całkiem, a przy okazji czegoś nowego się dowiedzieć. To ostatnie okazało się dla mnie wielką niespodzianką, ale o tym napiszę na końcu.
Dokładnie to wszystko, czego oczekiwałam, miałam podane na okładce tytułowej.
Rok 1356 bardzo mi odpowiadał i był na tyle daleki, że nawet opisy broni, ubioru czy scen batalistycznych z użyciem słów archaicznych wymagały zajrzenia do słownika. I to zachęcające zdanie u góry okładki:
Inna rzecz, że nie była to „randka w ciemno” z pisarzem. Znałam już i wysoko oceniłam jego wyobraźnię i pióro przy okazji dzielenia się wrażeniami na temat Trylogii Arturiańskiej i Złodzieja z szafotu. Bardzo dobrze wiedziałam zatem, komu powierzam zaspokojenie potrzeby dobrej przygody.
Na spotkanie wysłał mi, a jakże, rycerza – Tomasza z Hookton. Nikt jednak nie używał tego imienia. Bardziej znany był jako Le Bâtard czyli Bastard. Tak, tak, dokładnie to oznaczał jego pseudonim. Co ciekawe, był z niego dumny. Dowodził najemnym oddziałem o osobliwej nazwie – Hellequini czyli diable dusze. Podobno wywiedzione przez Boga z piekła, który dał im nowe życie i ochronę przed otchłanią. Tyle donosiły afirmujące plotki, mające zasiać strach w sercach nieprzyjaciół, a tak naprawdę najwyższych umiejętności łucznicy, kierujący się niezłomnymi zasadami postępowania w życiu i w bitwie, z których najważniejsze wymieniali – dzielimy się łupami, nie porzucamy towarzyszy, nie gwałcimy kobiet. W dobre towarzystwo trafiłam, bo tacy szlachetni mężowie należeli do nielicznych w tym bezwzględnym świecie mężczyzn. Miałam przed sobą całą ich plejadę wszelakiego autoramentu. Od prymitywnego, sprzedajnego, ordynarnego, sardonicznego, rozmiłowanego w okrucieństwie Sculleya po żyjącego dla ideałów, romantycznego prawiczka Rolanda de Verreca, który bardzo przypominał mi Don Kichota z La Manchy.
Wszyscy, łącznie z Tomaszem, bardzo zaangażowani, powiedziałabym nawet, że na śmierć i życie, w poszukiwanie bardzo pożądanego przedmiotu. I nie był to Święty Graal, jak napisano na tylnej okładce:
Wprawdzie wspominało się o nim tu i ówdzie, ale sporadycznie, a głównym bohaterem był miecz świętego Piotra. Ten sam, którym apostoł Piotr obciął ucho Malchosowi w Ogrójcu w obronie Jezusa zdradzonego i wydanego pocałunkiem przez Judasza. Stąd jego powieściowa nazwa la Malice. Ten magiczny przedmiot pożądania wszystkich bohaterów powieści miał przynieść błogosławieństwo jego posiadaczowi. Bez wyjątku wierzyli w relikwię o boskiej mocy potrafiącą wynieść ludzką duszę wprost do nieba. Każdy z nich, z jego mocą, chciał osiągnąć własny, odmienny dla pozostałych, cel – zostać papieżem, zdobyć przychylność swego pana i płynące stąd profity, władzę, ochronę dla Kościoła, ale przede wszystkim zwycięstwo nad wrogiem w zbliżającej się bitwie pod Poitiers we wrześniu 1356 roku. Stąd tytuł tej powieści. To do tego miejsca i tej daty ostatecznie prowadziła intryga osnuta wokół poszukiwanej relikwii oraz zmierzały stale ważące się losy jej bohaterów. Jej strategiczny i taktyczny przebieg mogłam śledzić na dołączonej mapce:
Według autora, to jeden z największych militarnych sukcesów angielskiego króla Edwarda III, który został przez historię trochę zapomniany. To o niej właśnie chciał, poprzez tę powieść, opowiedzieć autor, nadając jej charakter historyczno-sensacyjny. I przedstawił to tak, jak tylko on potrafi – intrygująco, wartko, płynnie, sugestywnie i szokująco-realistycznie w opisach walk militarnych, w których nieprzyjaciel czuł bijący od wroga odór, czuł gówno z opróżnianych mimowolnie kiszek, czuł w oddechach zaduch wypitego wina i piwa, czuł krew zraszającą trawę. To w tych momentach kończyła się zabawa i przygoda, a zaczynało twarde, brutalne, bezwzględne życie mężczyzny w XIV wieku. A przy okazji i kobiet, o których rolach i pozycjach w tamtych czasach nie zapomniał wspomnieć.
I na koniec o niespodziance zapowiedzianej na początku.
Miecz la Malice z powieści czyli miecz świętego Piotra, a właściwie falchion, który bardziej przypomina tasak, można obejrzeć osobiście w bazylice archikatedralnej Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Poznaniu. Niestety tylko kopię, bo oryginał znajduje się w poznańskim Muzeum Archidiecezjalnym.
Czy jest prawdziwy?
Spór o autentyczność relikwii między historykami trwa do dzisiaj. Pozostaje mi więc przytoczyć rozjemcze zdanie autora z Noty historycznej umieszczonej na końcu książki – Każdy odwiedzający ma prawo wierzyć bądź nie wierzyć w prawdziwość relikwii. Dokładnie tak, jak w przypadku tej historycznej opowieści, pamiętając, że w każdej legendzie, przekazie czy opowieści tkwi ziarenko prawdy.
Jedno natomiast jest pewne – przyjemność czytania na dwa wieczory i dobra zabawa z niej płynąca.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść historyczna
Tagi: historia europy
Dodaj komentarz