Przedostatnie marzenie – Angela Becerra
Przełożyła Elżbieta Komarnicka
Wydawnictwo Świat Książki , 2008 , 492 strony
Literatura hiszpańska
Magia, czułość i namiętność – kusił napis na książce.
Obiecanki, cacanki, a czytelnikowi radość! – odpowiadam. A zaczęło się tak tajemniczo i zachęcająco. Zaryzykowałabym nawet określenie romantycznie i arcyciekawie, o ile scena podwójnego samobójstwa sędziwych kochanków splecionych w miłosnych objęciach i z wyrazami szczęścia na twarzy , w strojach weselnych, gdzie welon panny już nie takiej młodej ścielił się po wszystkich pomieszczeniach mieszkania, od razu na pierwszej stronie może taką być. Raczej przyczyny i dochodzenie do nich, zbadanie, co tak bardzo łączyło dwoje starych ludzi, że zdobyli się na taki krok.(…) Jaki rodzaj miłości można przeżywać w wieku osiemdziesięciu lat, żeby tak umrzeć? Razem z inspektorem Ulladą uwielbiającym oglądać i płakać na filmie Co się zdarzyło w Madison County i szukać romantyzmu w protokole sekcji zwłok (tutaj zapaliła mi się pierwsza lampka ostrzegawcza!), zaczęłam grzebać w przeszłości kochanków. Węszyłam jak pies tropiący, śledziłam losy głównych bohaterów, aż zgubiłam ślad i inspektora, zatrzymując się myślami w lodówce i przegrzebując jej zawartość w poszukiwaniu dobrego żarełka, dopóki słowo „ślub” nie ściągnęło mnie z powrotem do Barcelony, miejsca akcji. Ślub? Jaki? Gdzie?! Przecież było samobójstwo, prawie seryjne! I co ja robię na 10. stronie? Zaczęłam czytać jeszcze raz. Jednak ślub. W trumnach! Może jakiś hardcorowy, oryginalny – pomyślałam tolerancyjnie – państwo młodzi w trumnach, a weselnicy w strojach żałobnych? Czytam jeszcze raz. Nie. Najprawdziwszy, poważny ślub nekrofilski. Nieboszczycy (wspomniani wcześniej samobójcy) w trumnach, a welon „panny młodej” tym razem ścielił się przez cały kościół. Brwi uniosły mi się w zadziwieniu pod nasadę grzywki i gdyby nie włosy, zjechałyby mi na potylicę. A potem czytam, że po ceremonii ślubnej odbył się pogrzeb tego wesela! Szybko zamknęłam książkę, bojąc się, że brwi zostaną mi z tyłu na wieczność, nie mogąc w zadziwieniu znaleźć drogi powrotnej nad oczy i będę napięta jak po liftingu. Odłożyłam przestraszona książkę, przez cały dzień tłumacząc sobie, że może powinnam dać się powoli wprowadzić w treść, w atmosferę, przyzwyczaić do stylu (egzaltowanego!), języka (elfów!), do wyobraźni pisarki. Zwłaszcza wyobraźni – skwapliwie skwitowało to ostatnie moje drugie, sceptyczne i zniechęcone ja. Uzbroiłam się więc w cierpliwość, stoicki spokój i opanowanie. Zwiększyłam sobie pojemność wyobraźni wirtualnej (realnej mi zabrakło) i zajrzałam ponownie do książki, która zdążyła po 10 stronach stać się moim prywatnym wyzwaniem czytelniczym.
Nic z tego!
Już po chwili w zaskoczeniu lewa brew uniosła mi się ku górze, że ta wielka, ponadczasowa, obiecywana miłość to zadurzenie czternastolatki i dwa lata starszego od niej chłopca. Prawy kącik ust uniósł mi się w półuśmiechu, kiedy zapewniana magia była objawieniami ukochanej pod postacią Matki Boskiej sunącej w powietrzu, utkanej z powietrza. Chłopak daaaawno musiał nie być u okulisty. W sceptycznym grymasie rozjechały mi się zaciśnięte usta, kiedy czytałam o namiętności jednego pocałunku przez całą noc, rozkrwawiającego wargi kochanków. Nie wiem czy to ostatnie słowo nie jest nadużyciem sądząc po ich miłosnych dokonaniach.
Skrajności w opisywaniu skali zdarzeń i cech bohaterów w tym dwutorowo rozgrywającym się czasie powieści (współcześnie oraz w latach 30. i późniejszych) były zawsze rażąco kontrastowe. Nic nie było dobre, piękne czy znane, ale najlepsze, najpiękniejsze i najsłynniejsze. Przedrostek „naj” robił w powieści oszałamiającą, cudowną, najwspanialszą i niespotykaną w całym wszechświecie karierę, używając ulubionych określeń narratora. Kontrast między dobrem a złem był porażający, abym przez przypadek nie pomyliła jednego z drugim. Prawdopodobieństwo zdarzeń i zachowań bohaterów niemożliwa do zaistnienia lub spełnienia. Moja wyobraźnia nie dorównywała autorce, chociaż bardzo się starałam zobaczyć napiętą i młodą skórę na szyi osiemdziesięcioletniej staruszki, akt miłosny w pozycji leżącej na klawiszach fortepianu wygrywający muzykę (może jakaś niestandardowa szerokość klawiszy?), serdeczną sól na policzkach, dozgonną miłość barwiącą siatkówkę oczu, trzydziestodwuletniego prawie chłopaka (nie mężczyznę), samostrojący się fortepian czy wskrzeszenie umarłego w śpiączce człowieka. Naprawdę bardzo się starałam, ale przy natłoku takich scen, dalsze napinanie mózgu groziło udarem. Czytanie powieści przeszło w czytanie bajki.
Pożyczyłam tę książkę od mojej zaprzyjaźnionej młodzieży, która opowiadała mi o niej ze wzruszeniem w głosie i łzami w oczach. To mój drugi romans w ostatnim roku. O pierwszym napisałam frapująco, jak określiła to bsmietanka, a drugi sarkastycznie, jak sama to określam. Muszę prawdzie spojrzeć w oczy i wysnuć bolesny wniosek – wapnieję! Postarałam się więc wyłuskać chociaż jedną myśl godną zapamiętania i znalazłam ją: Czas jest jak sęp, który wydziobuje nam życie. Ale zaraz odezwało się we mnie to drugie, złośliwe ja i sparafrazowało: Są książki jak sępy, które wydziobują mi czas. Potrzebuję romansu-antidotum na potwierdzenie, że nadal żyje we mnie dusza romantyczna. Jest taki, który przywróci mi tę pewność?
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Romans
Tagi: literatura hiszpańska
Dodaj komentarz