Nic co ludzkie – Piotr Głuchowski
Wydawnictwo Agora , 2018 , 672 strony
Literatura polska
Władza, pieniądze i seks!
Trzy największe namiętności ludzkości. Trzy najsilniejsze motywacje popychające do działania wszystkich ludzi. W tym księży. Są również ludźmi. Nie są święci. Może Kościół jest święty, jak mówi jeden z bohaterów powieści, ale tworzą go ludzie grzeszni. Ludzie, którym nic co ludzkie nie jest im obce, jak brzmi tytuł zaczerpnięty ze słów Terencjusza.
W powieści uosabiają je trzej księża.
Henryk Mordowicz zwany Mordą – arcybiskup metropolita krakowski. Szafarz człowieczych losów sprawujący bezwzględną władzę nad wszystkim, co dotyczy Kościoła, kurii i księży mu podlegających ślubowaniem posłuszeństwa. Potrafiący medialnie nagłośnić to, co trzeba i wyciszyć to, co niewygodne, a nawet zakazane dla ogółu.
Leszek Lisowski zwany Liskiem – ksiądz niewierzący, wepchnięty w kapłaństwo przez brata dziadka, księdza. Biznesmen z powołania. Przedsiębiorca w koloratce w drogich ciuchach i luksusowych kosmetykach pachnących Mono di Orio. Przebiegły, kreatywny, świetnie zarabiający na kościelnych inwestycjach, wyprzedzający ruchy przeciwnika na drodze ku Watykanowi. Jego wszystkie drogi nieuchronnie prowadzą do Rzymu. Kokainista i pedofil, który swoje ofiary i świadków ucisza prezentami lub pieniędzmi.
Tadeusz Trybus – proboszcz Małej Wsi. Alkoholik, który wadzi się z Bogiem o celibat, przytaczając sprzeczne argumenty za i przeciw z Biblii i myśli czołowych filozofów chrześcijańskich. Ma powód – Hankę. Owieczkę, którą, jak sam mówi, spośród wielu ukochał najbardziej. Pije, cudzołoży i błaga – Boże, daj mi szansę.
Jest jeszcze uosobienie wiary, nadziei i miłości.
To proboszcz i przyjaciel Leszka oraz Tadeusza z samary czyli seminarium – Andrzej Kukuła. Ksiądz w roli Hioba. Ofiary zdrady swojego przyjaciela Liska i przełożonego Mordy oraz generalizacji parafian Małej Wsi, mediów i społeczeństwa polskiego. Cierpiącego za przewinienia innych, a mimo tego nietracący wiary w duszę ludzką, tylko proszący w swej wyrozumiałości i miłosierdziu – Boże, daj siłę, bo tonę. Daj jakikolwiek znak.
To tylko wyimki z księżej palety osobowości.
Autor umieścił tutaj wszystkie standardowe typy, jakie można spotkać wśród duchowieństwa. Od wcielonej dobroci po wcielonego diabła. Za to każdy z mniejszą lub większą słabością, sekretem, tajemnicą – dewiacja seksualną, cudzołóstwem, alkoholizmem, pedofilią, homoseksualizmem, samobójstwem, zabójstwem, kradzieżą, depresją, przekupstwem, szantażem, malwersacją, korupcją i największą z nich wszystkich – przytłaczającą samotnością w tłumie. Z wszystkim co człowiekowi i księdzu nieobce.
Nie jest to jednak tylko jednostronny obraz.
Autor pokazał w powieści świat wypełniony mieszanką sacrum i profanum, w którym pedofil jest dobroczyńcą dzieci. Krzywdzący najbliższych alkoholik wybaczającym krzywdę innym. Akceptujący homoseksualizm walczącym z pedofilią. Złodziej wspierającym stowarzyszenia, zakłady i placówki. Solicytacja stosowana w kościelnych konfesjonałach. Nawet Słowo Boże, często cytowane i wyróżnione odmienną czcionką, miesza się tutaj z brudem życia i języka, czyniąc z niego lukier frazesów, sloganów i pusto brzmiących pojęć. A wszystko to po to, by pokazać, że środowisko duchowieństwa nie jest jednorodne w postawach, jednoznaczne w postępowaniu i jednolite w myśleniu. Że kapłani są również ludźmi takimi samymi, jak każdy inny. Z jego zaletami, wadami i przeszłością, która ich ukształtowała. I chociażby dlatego, obowiązuje wobec nich ograniczone zaufanie jak do osoby obcej, spoza rodziny.
To również obraz polskich katolików.
Środowiska. które popada w skrajności w ocenie duchownych. Od bezgranicznego zaufania czy wręcz ślepej wiary w to, co mówią i robią do bezwzględnego i brutalnego ostracyzmu. Autor świetnie ukazał mechanizm przechodzenia z jednego stanu w drugi, oskarżając je o brak krytycznego myślenia i ograniczoność w rozumowaniu, w którym, pomimo nauk swojej wiary, w sytuacji egzaminu z życia, znajduje się niewielu sprawiedliwych. W Nowej Wsi ten egzamin zdała tylko jedna osoba. Ta ludzka głupota błyszczy tutaj najsilniej. Mocnym światłem reflektora-szperacza wyłapuje konkretne postawy i cechy, którymi się karmi – lęk, zawiść, chciwość, zazdrość, kłamstwo, intryganctwo, złośliwość, obłuda i grzechy, które zamiast wstrzymywać od rzucania kamieniem, rękę oceniającego napędzają w dwójnasób.
Autor nie pokazuje jednak bohaterów bez kontekstu.
Każdy z nich ma przeszłość. Trudną, w dzieciństwie wręcz męczeńską, która w dorosłości owocuje depresją, uzależnieniem, próbami samobójczymi i często, choć nie zawsze, przejęciem negatywnych wzorów postępowania. To czyni z tej historii nie opowieść o duchowieństwie, ale o córkach i synach środowiska katolickiego. O owocach, po których poznaje się stan „zdrowia” Kościoła katolickiego. To stan przedzawałowy. Na pewno do pochylenia się nad nim z troską. Do wsłuchania się w słowa papieża Franciszka, który napomina i mówi wyraźnie, co trzeba zrobić, by to zmienić. By przeżyć.
Jednak nie pedofilia i księża są głównymi bohaterami tej powieści.
Główną i widoczną bohaterką jest reporterka Ludmiła Zakrzewska, która rozpętuje piekło, ujawniając problem pedofilii w diecezji krakowskiej oraz przekrętów podczas budowy bazyliki w Krakowie, wciągając, świadomie lub nieświadomie, wszystkich bohaterów powieści. Ona również zmaga się z byciem człowiekiem. Przyzwoitym człowiekiem. Z kolei główną i niewidoczna bohaterką, a dla mnie najważniejszą ze wszystkich, jest ukryty w fabule system układów, zależności i korelacji międzyludzkich wspierających zło. Zasilający grzybnię, w której jeden osobnik może mierzyć – pod ziemią – dziesięć kilometrów. I nikt go nie widzi. Ludzie po nim chodzą, zwierzęta biegają, kwiaty dojrzewają, rośnie las. A macki, warkocze, odnóża, węzły i odrosty się pod spodem mnożą. I od czasu do czasu dziecko znika w lesie. Próba wyciągnięcia, wyszarpnięcia jej na powierzchnię kończy się spektakularną, dramatyczną i tragiczną sceną końcową. Z obrzydliwym i śliskim moralnie zakończeniem, w którym strzępka grzybni zasiewa się w kolejnej parafii na… Dominikanie.
Jestem pod ogromnym wrażeniem umiejętności autora, który tak obszerny, wielowątkowy i wielowarstwowy temat potrafił pokazać z każdej strony, a nawet go prześwietlić. Chociaż nie powinno mnie to dziwić, bo jego świetne pióro w przekazywaniu emocji chłodnym stylem dziennikarza zdążyłam poznać, czytając Nie trzeba mnie zabijać. To było widać również w tej powieści. Zdania krótkie i bardzo krótkie, czasami ograniczone do ich równoważników lub pojedynczych wyrazów, bez zbędnych didaskaliów, a mimo to celnych i brzemiennych pojęciowo, nadawały powieści gęstość tłoczących się myśli i tempo dynamiki rozwoju fabuły. Wspinałam się po nich, jak po schodach do finału, czując narastające napięcie. To pierwszy powód, dla którego sięgnęłam po tę książkę. Drugi to wywiad z autorem, w którym przyznaje się, że pisał tę historię dwa lata, okupując ją ciężką, dwumiesięczną depresją. Sprawił to obciążający psychicznie ciężar informacji zaczerpnięty z faktów, publikacji i dokumentów sądowych, których bibliografię umieścił na końcu książki. A trzecim powodem była moja nieznajomość filmu Kler, na którego podstawie scenariusza napisał prozę wciągającą czytelnika w muł dna moralności środowiska katolickiego. W kondensację polskiego smutku. Wchłonęłam go w dwa dni. Jak się czuję?
Bardzo źle!
Książkę wpisuję na mój top czytanych w 2018 roku.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Teraz pora na film i porównanie wizji pisarza z reżyserem.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Tagi: religia
Dodaj komentarz