Bałam się tej książki.
Bezpieczniej czyta się suchy meldunek dzienny z 2 czerwca 1943 roku Komendantury Niemieckiej Policji Porządkowej informujący, że policja wojskowa i oddziały specjalne z Zamościa przejrzały miejscowość bandytów, Sochy, 27 kilometrów od Zamościa. Podczas walki miejscowość zapaliła się. Przez wkraczające do walki siły powietrzne wieś i ludność zostały unicestwione (Bevolkerung vernichtet). Żadnych nazwisk, żadnej krwi, rozbryzgiwanych mózgów, łez, bólu, a śmierć tylko w domyśle. A dużo mniej bezpiecznie dla własnych emocji poznaje się te same fakty, gdy mam przed sobą podane je w innej wersji przez pisarkę, której emocjonalny styl przekazu znam z Dziewczyny z zapałkami. A jeśli dodam, że również poetkę, która jednym słowem potrafi otworzyć najgłębsze pokłady emocji w człowieku, to efekt mógł być tylko jeden – zamarłam z książką w ręku przy bibliotecznej półce, targując się w wewnętrznym monologu sama ze sobą.
Czytać, czy nie czytać?
Z jednej strony to jedyna, wyjątkowa i niepowtarzalna literacka monografia o charakterze dokumentalnym ukazująca pacyfikację wsi Sochy od środka, która według Wikipedii należy do grupy 4 miejscowości najbardziej poszkodowanych podczas II wojny światowej, obok miejscowości Oradour-sur-Glanne (Francja), Mazinote (Włochy) i Lidice (Czechy). O tej ostatniej autorka również wspomina w tej książce. Wsi Sochy, z której, po samolotowym nalocie i przejściu wojska niemieckiego, po osiemdziesięciu ośmiu gospodarstwach pozostały tylko sterczące kominy i nieliczni ocaleni.
A z drugiej strony wiedziałam, że okupię tę opowieść emocjami, bo temat łączący w sobie dzieci i wojnę poruszony przez autorkę z darem siły przekazu i operowania mocą słowa, nie pozostawi mnie obojętną na jej treść. Nie wiem, ile czasu stałam przy tej półce, obracając tę książkę w dłoniach jak rozżarzony węgielek, ale ostatecznie zdecydowałam się!
Zabrałam ją ze sobą.
I dobrze zrobiłam, bo, ku mojej uldze i wbrew obawom, autorka, nie wiem, czy świadomie, czy nie, pozwoliła mi pozostać obserwatorką i słuchaczką, oszczędzając tym samym pełnego zaangażowania w wydarzenia. Pozostawiła mi dystans świadka, za którym kryłam się, gdy szczegóły i detale opisów barbarzyńskich wydarzeń, przekraczały mój próg empatii.
Uczyniła mnie tylko słuchaczką i obserwatorką procesu odpamiętywania w intymnej rozmowie dwóch kobiet.
Bardzo osobistej historii córki i jej matki, która wtedy, jako jedna z nielicznie ocalałych z masakry, miała tylko 9 lat i aż 9, by dobrze zapamiętać sekwencje wydarzeń.
Dziewczynki, która w kilka minut utraciła cały swój dotychczasowy świat i tylko tyle – jesteśmy sierotami – potrafiła w skamienieniu pomyśleć, gdy brała za ręce młodszą siostrę i brata, przeprowadzając ich obok martwych rodziców. Szoku, który przerodził się w traumę. Traumy, którą w genach już jako matka przekazała swojej córce, autorce tej książki. Koszmaru wojny, który towarzyszył jej od urodzenia. Życia w jej cieniu z napadami psychozy wojennej. Dziedzicznego strachu, który przekazany w życiu prenatalnym, wyssany z mlekiem matki, strach, który ma uchronić młode przed niebezpieczeństwem. To wystarczyło, abym zrozumiała zasadność powstania tej publikacji ujętej w przejmujący sposób – musimy o tym mówić. Żeby to zatrzasnąć wreszcie w przeszłości. Żebyś nie krzyczała w nocy… (…) Dlatego musimy to wyrozmawiać, przerozmawiać na wylot. Żebyś na koniec miała wreszcie spokój. Żebyś tego, broń Boże, ze sobą na tamten świat nie zabrała. I żebym ja też mniej się bała w swoich snach. I rozmawiała z matką, przypominała jej fakty, nakłaniała do wyciągania z pamięci, konfrontowała ze wspomnieniami innych ocalonych – rodziny i sąsiadów, bo przecież połowa tych zmarłych to moi krewni , a druga połowa powinowaci… – uzasadniała autorka – ustalając minuta po minucie rzeź wsi i jej kilkuset mieszkańców, dając każdemu imię, nazwisko, pokrewieństwo oraz rodzaj śmierci lub ocalenia. Aby nie pominąć w tym nazywaniu liczb po imieniu, umieściła na końcu książki postscriptum o wymownym tytule – Porządkowanie masakry.
Odczytując po kolei 88 numerów domów, miałam wrażenie swoistego apelu poległych. Nawet nie na polu walki (chociaż tak nazywanej przez Niemców), bo wszyscy byli cywilami. Bezbronnymi, nieuzbrojonymi ofiarami prowokacji niemieckiej i zemsty dokonanej nad ranem. Rzezi wybudzonych ze snu ludzi 1 czerwca o godzinie 5:30. Bo, żeby coś poznać, a nie tylko przyjąć liczbę do wiadomości, trzeba by usłyszeć ich imiona… – to zdanie autorki odnosi się nie tylko do zamordowanych soszan, nie tylko do dzieci uśmierconych w obozach koncentracyjnych, którym poświęca sporo stron w książce, ale również do każdej liczby ofiar podawanych przez źródła historyczne. To wyraz sprzeciwu autorki wobec uogólnień i generalizowaniu. Dla niej każda ofiara i kat ma imię i nazwisko, bo, jak pisze – nie umiem tak po całości, mówimy o pojedynczych ludziach, o pojedynczych przypadkach… Stąd jej dociekliwa analiza wydarzeń w Sochach, docieranie do źródeł wiedzy, dokumentów, świadków i uczestników, by wszystko nazwać, przyporządkować wygląd, nadać twarz sylwetkom.
Robi to nie tylko dla siebie i mamy. Nie tylko dla mnie i Polaków. Również dla Niemców. Dla ich dzieci, pisząc – robię to specjalnie dla dzieci prezydenta Köhlera, żeby mogły wstawić brakujące dane w puste miejsca swojej pamięci. Wątpię, żeby studiowały one wojenne dzieje Zamojszczyzny, skoro nawet nauczyciele historii w Niemczech o tym nie wiedzą. To co robię dla siebie, robię też dla nich.
Traumę wojny dziedziczą również dzieci katów.
Książkę wpisuję na mój top czytanych w 2015 roku.
Zdania piane kursywą są cytatami pochodzacymi z książki.
Mała Zagłada – Anna Janko, Wydawnictwo Literackie , 2015 , 262 strony, literatura polska.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Wspomnienia powieść autobiograficzna
Tagi: książki w 2015
Dodaj komentarz