Love Vegan: gotowy jadłospis na 21 dni – Hanna Stolińska-Fiedorowicz , Violetta Domaradzka , Robert Zakrzewski
Wydawnictwo Agora , 2017 , 272 strony
Literatura polska
Moja pierwsza książka kucharska!
Pierwsza, którą zatrzymałam dla siebie, pierwsza na kuchennej półce i jedyna nieliteracka, którą dołączam do moich książek top życia. Nie dlatego, że bardziej dbałam do tej pory o umysł i duszę niż ciało, ale dlatego, że nie trafiłam na odpowiadającą moim nawykom żywieniowym – bez soli, bez cukru, bez alkoholu, bez ostrych przypraw, za to z dużą ilością warzyw, owoców i niewielką ilością mięsa, wykluczającym smażenie. Tak! Uwielbiam kuchnię, którą inni nazywają mdłą albo szpitalną. Przyzwyczaiłam się już, że moje zachwyty nad walorami szpitalnego jedzenia innych wprawiają w konsternację. Tak mam, że lubię czuć naturalne zapachy i smaki produktów niezabitych polepszaczami smaku. Odnalazłam je w tej pozycji.
Trafiłam na nią przypadkowo.
Szukałam urozmaicenia w postaci koktajli warzywnych, o których nie miałam zielonego pojęcia, a chciałam spróbować skomponować je sama. Pomyślałam, że najlepiej sięgnąć po pozycję wegetariańską, stąd mój wybór tego tytułu, który aż krzyczał, co zawiera w sobie. Znalazłam w niej nie tylko koktajle, ale również sposób mojego odżywania się!
Po prostu ideał!
Pozycję celnie trafiającą w mój gust poza drobnymi wyjątkami. To, co przekonało mnie do niej, to warunki wstępne postawione przez autorów – bez soli, bez cukru, bez alkoholu. Troszkę zmartwiłam się obcięciem mięsnego czubka w Piramidzie Zdrowego Żywienia IŻŻ, ale potem przeczytałam zdanie podkreślające elastyczność poradnika, że przepisy przeznaczone są także dla osób, które nie chcą zrezygnować z produktów pochodzenia zwierzęcego, ale starają się włączyć do swojej diety więcej potraw na bazie roślin. Dokładnie o mnie w tym zdaniu była mowa!
Byłam gotowa!
Tak bardzo, że mogłam nawet nie czytać teoretycznej części, by przejść do działania, ale przeczytałam, bo lubię sobie od czasu do czasu przypomnieć, dlaczego te 5 minut przyjemności z batonikiem nie jest warte ceny zdrowia, bo zdarzają mi się „upadki”. Tak, cierpię na cukroholizm od zawsze. Właściwie, gdyby nie zdrowy rozsądek i bunt ciała w postaci senności, mogłabym żyć o słodyczach i kawie. Dlatego była mi potrzebna ta porcja „straszenia” chorobami, którą przekazała jedna z trójki autorów – dietetyczka.
Ale nie tylko. Wymieniła również zalety i korzyści wynikające ze stosowania diety roślinnej, zwłaszcza w różnego typu chorobach. Powoływała się na konkretne przypadki swoich pacjentów w gabinecie. W kolejnym rozdziale pałeczkę motywacji przejęli od niej pozostali autorzy – praktycy. Podpowiedzieli, jak dietę roślinną wprowadzić w życie bez poczucia szoku. Wskazali co, gdzie, za ile warto kupować, czego unikać, na co zwracać uwagę, jak radzić sobie z żywieniem poza domem, w delegacji, na urlopie czy wakacjach i jak budować zdrowe nawyki krok po kroku i dzień po dniu, włączając w to ruch. Nie byli przy tym na siłę forsującymi treningi. Hołdowali zasadzie ruszania się w ogóle, byle trwało to minimum 30 minut dziennie, o której czytałam w Projekcie zdrowie Andersa Hansena i Carla Johana Sundberga. A potem pokazali, że to, o czym mówią, ma sens i zastosowanie w życiu, oddając głos legendzie polskiego kolarstwa, Czesławowi Langowi. Sportowcowi, który opowiedział o swoim przejściu z diety mięsożernej na dietę roślinną, od złych nawyków do dobrych przyzwyczajeń, od choroby do zdrowia i pełnej aktywności fizycznej, łącznie z aktywnym uprawianiem kolarstwa po zakończeniu kariery zawodowej. Cały ten wstęp miał służyć zmotywowaniu potencjalnego kandydata do podjęcia wysiłku zmiany nie tyle diety, ile nawyków żywieniowych.
Autorzy postawili sobie bardzo ambitny cel!
Z doświadczenia koleżanki wiem, jak trudno zmienić przyzwyczajenia żywieniowe. Przypomina to wręcz walkę uzależnionego z używką. Miała chęci, miała świadomość, miała motywację w postaci choroby, była pod profesjonalną opieką dietetyka i miała wsparcie we mnie służącej za przykład skutecznej walki z cukrem, że można. Niestety – przegrała. Uzależnienia i nawyki jedzeniowe okazały się silniejsze od wszystkich czynników przemawiającym za tym, że uda się jej. Nie udało. Wróciła do starego sposobu jedzenia i… choruje. Dlatego dobra motywacja to połowa sukcesu wprowadzania zmian.
Druga to odpowiednia dieta.
Tutaj autorzy zaproponowali gotowy jadłospis rozpisany na 21 dni w trzech, zbilansowanych wariantach kalorycznych – 1500, 2000 i 2500, w zależności od aktywności fizycznej. Każdy dzień rozpoczynała lista zakupów zaplanowana na sześć posiłków dziennie w myśl zasady – mało, ale często. Każdy sposób przygotowania dania był ilustrowany zdjęciem oraz poprzedzającym go krótkim, motywującym opisem.
Na samym dole autorzy dodatkowo umieścili poradę dietetyka .
Z ogromnym zaciekawieniem i uwagą przestudiowałam wszystkie przepisy i wszystkie chciałabym wypróbować, ciesząc się z tak bogatej możliwości urozmaicenia mojego jedzenia. Z radości odkrywania na nowo warzyw, które dotychczas pomijałam, przekonując się, jak smaczny może być seler naciowy, który zaczęłam jeść jako przekąskę.
Ale nie biorę też tych przepisów w ciemno i bezkrytycznie.
Powyrzucam przyprawy ostre takie, jak pieprz, czosnek czy papryka, które są w nich właściwie podstawą. Nie szkodzi, mogę zastąpić je ziołami. Na pewno też nie zrezygnuję z mięsa, które właściwie jem w bardzo małych ilościach i sporadycznie, ograniczając się do ryb, drobiu i wołowiny. Dokładnie w takiej kolejności. Na szczęście mogę pić kawę! Również inne napary, oprócz herbaty czarnej, której autorzy nie polecają. Przy okazji odkryłam napoje roślinne (to dla mnie zupełnie nowe pojęcie!) zastępujące mleko, które piłam, bo – pij mleko, będziesz duży! A to nie do końca prawda, jak się okazuje.
Swoją przygodę z proponowanym jadłospisem zaczęłam od pierwszego przepisu, w pierwszym dniu, pierwszego tygodnia, który od razu mi się spodobał – od naleśników w nowej odsłonie.
Najlepsze było to, że prawie wszystkie składniki miałam w kuchni (oprócz suszonych moreli, które dokupiłam), a wyczarowałam z nich coś zupełnie odmiennego od tych tradycyjnych z twarogiem i cukrem. Wzięłam swoją czarodziejską różdżkę czyli kopyść (fajne, niemal archaiczne już słowo!), pomieszałam w lewo, w prawo (wprawdzie nie było tak łatwo, bo się poparzyłam, ale straty na wojnie muszą być!) i z góry niepozornych produktów wyczarowałam coś przepysznego!
Pachniały przepięknie, a w smaku poczułam kakao z nutą cynamonu w cieście, którego czekoladowe odczucie przełamywał kwaskowo-słodki smak nadzienia z jabłek i moreli, a atrakcyjności dodawała chrupkość marchewki al dente i drobno siekanych orzechów. Po dwóch naleśnikach czułam się przyjemnie syta, ale nie ociężała i senna. Mojej mamie, obiektywnie testującej naleśniki, brakowało tylko soli. No, cóż! Nawyk! Dla mnie idealne, dlatego wprowadzam ten przepis na stałe! Wymaga tyle samo czasu na przygotowanie, co naleśniki tradycyjne, smakują równie dobrze, ale zawierają w sobie to, czego nie posiadają te z serem i cukrem – zdrowie. Warte zamiany! Kolejne przepisy będę testować wybiórczo przez następnych kilka miesięcy, a samą książkę już uważam za swoją przyjaciółkę.
Tak slogan o książce-przyjacielu stał się faktem!
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Książkę wpisuje na mój top czytanych w 2017 roku.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Poradnik
Tagi: książki w 2017
Dodaj komentarz