Łąka umarłych – Marcin Pilis
Wydawnictwo Sol , 2010 , 383 strony
Seria Autorska
Literatura polska
Jeśli grafik trafnie, operując symboliką, odda treść opowieści na okładce tak, jak w przypadku tej książki, to z moją nagromadzoną wiedzą na określony temat, wyczuwam ją szóstym zmysłem. Wyłapuję je z otoczenia, jak głodny postrzega piktogramy sygnalizujące jedzenie. A tutaj miałam je wszystkie podane na tacy. To znaczy na okładce. Żałobna czerń zwiastująca trudny temat. Krwisty tytuł brzemienny śmiercią jak masowy, świeży grób, jeszcze się poruszający ruchem niedobitych ludzi ze strużkami cieknącej z niego krwi. I rząd płonących świec, oświetlających drogę zmarłym, stylizowany na menorę.
To mi wystarczyło.
Wiedziałam o czym będzie zawarta w niej historia, nie zaglądając do środka. Zresztą nie mogłam zajrzeć, nie mogłam nawet wziąć jej do rąk. Była nagrodą w loterii zorganizowanej przez Rosemary. Niedostępna, ale z szansą bycia moją. A ja chciałam ją mieć! Co tam chciałam!
Ona musiała być moja!
Rzadko zdarza mi się poczuć nieodpartą chęć, silny, nieuzasadniony logicznymi przesłankami przymus przeczytania książki od pierwszego spojrzenia na okładkę. Nie wiem jakie siły wyższe zadziałały. Los? Przeznaczenie? A może, książka wybrała mnie? Nieważne! Cokolwiek kierowało ręką losującej Rosemary, sprawiło, że książka któregoś dnia zjawiła się u mnie, by stać się beletrystyczną klamrą całkiem realnej wiedzy na temat trudnych stosunków polsko-żydowskich. Wszystkie myśli, jakie kłębiły się w moim umyśle po jej przeczytaniu, bardziej nadawały się do przelania w esej, ale ta forma wymagałaby szczegółowej analizy odsłaniającej w całości wiele wątków, ujawniającej tajemnice i odsłaniającej zagadki, a przez to odbierającej przyjemność jej czytania innym odbiorcom. Chociaż określenie „przyjemność” może być słowem nieadekwatnym i bardziej pojęcie „podziw” dla kunsztu autora sprostałoby skali emocji towarzyszących mi podczas misternie tworzonej przez niego fabuły, niezwykle (zwłaszcza w dzisiejszych czasach) poprawną polszczyzną, za którą krył się mistrzowski warsztat pisarski.
Opowieści, którą zaczął Karl Strauch, były niemiecki oficer, w 1996 roku i Andrzej Hołotyński, główny bohater, w 1970 roku. Oddzieleni czasem, ale obaj zdążający do Wielkich Lip. Wsi zagubionej w kotlinie z dala od innych osad, miasteczek i miast, a przede wszystkim od innych ludzi. Niepozornej, z ustalonym, sennym, cichym rytmem życia według pór roku, w której każdy mieszkaniec znał wartość swojej uprawianej roli, dzielni i oddani swojej wiosce. Nie im było zarzucać brak wierności własnej ziemi. I tylko czasami, po zmierzchu, jak opowiadał Andrzejowi jego ojciec mieszkający w niej podczas wojny i po wojnie, uważny obserwator mógł spostrzec to, co było niewidoczne w blasku dnia. Opowiadał o mieszkańcach, którzy nie wyściubiają nosa poza własne domostwa, o mrocznym klasztorze, który nocą, we mgle nad ranem, wygląda jak posępna twierdza przeklętego władcy, o ludziach widmach, snujących się po nieutwardzonych drogach miedzy budynkami, wychudłych, zmizerowanych, kroczących bez celu, o krzykach przecinających dolinę w środku nocy. I o dobrych ludziach, którzy nie opowiedzą o czasach, kiedy smutek ogarnął wieś. Nie opowiedzą, bo nie ma już dobrych ludzi. Ci co przeżyli, ci co zostali opowiadać nie chcieli. Nie mogli.
Bali się.
Może dlatego Andrzej nawet nie zdążył dojść do pierwszych zabudowań, ogłuszony przez nieznanego sprawcę mocnym ciosem w głowę, odbierającym mu przytomność? Może dlatego mieszkańcy niechętnie spoglądali na niego jak na intruza, obcy element, potencjalne zagrożenie ujawnienia ich tajemnicy, ich sromoty, ich brudnego sumienia? Może dlatego zakonni bracia sugerowali mu, że jest niemile widzianym gościem? Może dlatego, Hanka, jedyna młoda osoba we wsi, sugerowała mu szybki wyjazd, a nawet natychmiastową ucieczkę? Może i tak by zrobił, gdyby nie prośba umierającego ojca – To jest moja ostatnia wola i proszę cię, abyś ją spełnił. Jedź, wiesz gdzie… i zrób porządek. To te zdania trzymały go niczym sznurek, niepozwalający na odejście i nakazujący drążenie w przeszłości mieszkańców, odkrywanie niewygodnych faktów, które krok po kroku, dzień po dniu, zdarzenie po zdarzeniu przybliżały go do punktu kulminacyjnego. Do wydarzenia, które rozegrało się kilkadziesiąt lat temu, kiedy obok Polaków mieszkali w Wielkich Lipach również Żydzi. Do tajemnicy zniknięcia ich w ciągu kilku godzin, jednego dnia w 1942 roku.
Całość historii rozegrana jak w dramacie, a raczej tragedii z prologiem, aktami (w powieści nazwanymi wprowadzeniami z trzech płaszczyzn czasowych) i epilogiem. Z narastającą powoli grozą nadchodzącej sceny kulminacyjnej, a potem finałowej. Z ujęciem zjawiska od strony wielu bohaterów pochodzących z różnych warstw społecznych Polski przedwojennej i powojennej – inteligencji, chłopów, duchownych i rządzącej partii, a także niemieckiego żołnierza. Każdy miał swój rys psychologiczny, swoją rację, różną w intencjach, ale jednakową w formie i doprowadzającą do takiego samego efektu finalnego. Bez winy nie pozostawił autor również biernych świadków przerażających scen.
Nic w tej opowieści nie było zbędne. Niczego w niej nie zabrakło.
I mimo, że powieść jest beletrystyką, to jednak opartą na faktach, na wiedzy, na historii wielu polskich miasteczek i wsi, którą autor zgromadził i ujął w powieść społeczno-obyczajową z elementami thrillera. Nie bez powodu. Po taką opowieść chętniej sięgną ci, którzy nie czytają książek historycznych, którzy są zmęczeni kłótniami na temat antysemityzmu w Polsce i którzy w ogóle nie interesują się przeszłością, żyjąc tu i teraz, z wiedzą wyniesioną ze szkolnych podręczników historii, że co złe, to nie my. Wszystko złe to oni. Tylko oni. My nie, my walczymy tylko w słusznych sprawach. A jak już walczymy, to w sposób szlachetny. Szlachetnie zabijamy, a nie po barbarzyńsku.
Mam tylko jedno zastrzeżenie.
Do nakreślenia życzeniowej roli duchowieństwa w rozgrywanych wydarzeniach. W rzeczywistości, jak pokazuje historia Polski, była zupełnie inna, ale autor ma do tego pełne prawo. Ja też chciałabym, żeby było tak, jak całą sytuację rozegrali i poprowadzili klasztorni bracia.
Książkę umieszczam w moim topie czytanych w 2011 roku i obejmuję patronatem.
Z ogromnym zainteresowaniem wysłuchałam wywiadu z autorem na temat jego poprzedniej książki, z którego wnioskuję, że pisarz podejmuje w swoich powieściach trudne społecznie tematy. Chciałabym i tę pozycję przeczytać.
Za książkę dziękuję Rosemary, którą przysłała mi wraz z widokówką wywołującą tęsknotę pójścia w ten zaułek:
I tymi słowami z tyłu:
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Tagi: Żydzi
Dodaj komentarz