Kolor magii – Terry Pratchett
Przełożył Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo Prószyński i S-ka ; Wydawca Fantastyka , 1994 , 245 stron
Seria Nowa Fantastyka ; Cykl Świat Dysku , część 1
Literatura angielska
Za Światem Dysku albo się przepada, albo nie!
Stoję gdzieś pomiędzy tymi opcjami. Chociaż na początku byłam pełna entuzjazmu po zachwytach jego licznych fanów. To pod ich wpływem sięgnęłam po pierwszą część otwierającą cykl, który jest tak liczny w tomach, rozbudowany, skomplikowany, zazębiający się podcyklami i częściami, a przez to złożony, że fani, na oficjalnej stronie jemu poświęconej Polski Portal Świata Dysku, zbudowali mapę nawigacyjną. Urzekła mnie też grafika Josha Kirby’ego.
Uwielbiam taką kreskę oraz wielość i dbałość o szczegóły składające się na sceny, w których lubię „grzebać”, bo za każdym kolejnym spojrzeniem odkrywam nowy detal. Potrafię wpatrywać się w nie godzinami. Stale do nich wracać. Z tych dwóch powodów byłam więc pozytywnie nastawiona i przygotowana na wejście w świat wyjątkowy.
I taki on był!
Trochę podobny charakterem do rysunków ilustratora. Gęsty od licznych przygód, nagłych zdarzeń i wydarzeń, których stopień niebezpieczeństwa był w pełni kontrolowany. Tutaj nawet Śmierć (rodzaju męskiego) wzbudzał sympatię. Odmienny i przebogaty w strukturze i budowie kreowanej rzeczywistości Świata Dysku. Charakterystyczny i niepodobny do żadnego innego. Zaprzeczający znanym prawom fizyki i logiki, a przez to pozwalający na zaskakujące niespodzianki. To samo dotyczyło bohaterów. Było ich bardzo dużo, a mimo to nie gubili się i nie rozmywali się w tym gąszczu. Każdy był wyjątkowy i specyficzny. Mrowiło się od nich na każdej stronie i stale pojawiali się nowi – herosi, smoki, potwory, stwory i istoty podobne do ludzi, chociaż odmienne w swoich wyglądach, zdolnościach i mocach, którymi władały. Różnili się bardzo, a jednocześnie byli tak bardzo mi bliscy z powodu swoich aż nazbyt człowieczych wad i zalet. Częściej tych pierwszych niż drugich.
Pierwszy zgrzyt w moich zachwytach pojawił się już na początku.
Czytam sobie o fantastycznym świecie gdzieś w Kosmosie leniwie przemierzanym przez wielkiego żółwia A’Tuin’a, który oczami wielkimi jak morza, przesłoniętymi bielmem i pyłem asteroidów, spogląda nieruchomo w Cel. A na nim cztery gigantyczne słonie. A na ich spalonych gwiazdami , szerokich barkach spoczywa krąg Świata, na całym obwodzie otoczony girlandą wodospadu, a od góry przykryty jasnobłękitną kopułą niebios. A w nim, wśród innych krain, Brunatne Wyspy z podwójnym miastem Ankh-Morpork, złożonym z dumnego Ankh i zapowietrzonego Morpork. Aż tu nagle, w tym, odkrywanym równolegle do mojego, diametralnie innym świecie pojawia się mężczyzna w koszuli kwiecistej z aparatem fotograficznym na szyi. Żywcem przeniesiony z mojego, współczesnego mi świata! Turysta dla mnie albo oglądacz dla tubylców, dla których nazwa nie miała żadnego znaczenia, bo i tak ostatecznie sprowadzała się do jednego słowa – idiota. Dwukwiat, bo tak się nazywał przybysz, znudził się siedzeniem przy biurku i zliczaniem cyfr. Zamarzyła mu się Przygoda! Chciał zobaczyć prawdziwe Morpork: targ niewolników, Domy Ladacznic, Świątynie Pomniejszych Bóstw, Gildie Żebraków, prawdziwą bójkę w tawernie, bohaterów i wszystko to, o czym tylko słyszał, a chciał doświadczyć osobiście. Jego przewodnikiem został, na polecenie patrycjusza, a trochę w wyniku szantażu, Ricewind. Niedoszły mag, który w rezultacie nieszczęśliwego wypadku – opuścił uczelnię znając tylko jedno zaklęcie i mnóstwo języków, dzięki którym zarabiał na życie. Otrzymał jedno, odpowiedzialne zadanie – Dwukwiat miał powrócić do domu żywy i zadowolony, z dobrą opinią o Ankh-Morpork i krainie, w której leży. Od tego momentu zaczyna się wir przygód, w których przeszczęśliwie, beztrosko i z niezmiennym zachwytem oraz zawsze chętnie brał udział Dwukwiat, a w których nie chciał, ale musiał brać udział, z duszą na ramieniu i Śmiercią za plecami, Rincewind, pilnujący, by gościowi nic złego się nie przytrafiło, a najbardziej utrata życia.
Sposób narracji, w jaki zostały te przygody opowiedziane, spowodował drugi zgrzyt.
Z jednej strony autor poprowadził ją dynamicznie i inteligentnie, posługując się ironią, absurdem i humorem sytuacyjnym oraz słownym. Użył hipermetafor silnie oddziaływających na moją wyobraźnię oraz hiperporównań, które nie pozostawiały cienia wątpliwości i milimetra marginesu na inny odbiór niż ten, sugerowany przez autora. Jeśli brzmienie głosu miało być niskie i dudniące, to jego „usłyszenie” ułatwiało takie sugestywne zdanie – odpowiedział głos za plecami ( tonem, który malował w wyobraźni obrazy podwodnych otchłani i stworów zaczajonych wśród raf). Drapanie po brodzie zabrzmiało tak, jakby jeżozwierz torował sobie drogę przez ciernisty gąszcz. Z kolei smok nie latał sobie ot tak, zwyczajnie. Smok rozcinał powietrze w pogoni za wysokością!
I to było piękne!
Doceniam tę stronę sposobu narracji. Jednak z drugiej strony komediowy charakter przygód nie rozbawiał mnie. Podejrzewam, że nie odbieram angielskiego poczucia humoru, a takim posługuje się podobno autor, ponieważ we wstępie przeczytałam – Terry Prachett jest człowiekiem o ogromnej żywej ironicznej inteligencji i typowo angielskim poczuciu humoru. Wprzęgniecie gatunku fantasy w służbę satyry, by ukazać nasze człowieczeństwo pełne wad i przywar w krzywym zwierciadle, o które toczy się gra w kości między bogami na górze, nie odpowiada mi, bo nie bawi mnie. A przecież o ten uśmiech albo śmiech czytelnika zawalczył autor. Nie sięgnę po kolejne tomy cyklu (chociaż nie zarzekam się!), ale, mimo wszystko, namawiam innych do spróbowania.
Jest okazja odkryć w sobie angielskie poczucie humoru lub jego brak!
Film powstały na bazie powieści rozpoczyna się pięknie i oddaje bogactwo Świata Dysku, natomiast turysta Dwukwiat mnie irytował.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Fantastyka
Tagi: książki w 2016
Dodaj komentarz