Gdański depozyt – Piotr Schmandt
Wydawnictwo Oficynka , 2011 , 310 stron
Seria ABC
Literatura polska
Określić tę powieść jako kryminalną, byłoby z mojej strony ogromnym uproszczeniem. Użyć określenia powieść przygodowa dla dorosłych, w której pierwszy nieboszczyk pojawia się w połowie książki, a o drugim i ostatnim jest tylko jedno, przepełnione żalem po stracie kochanka, zdanie, lecące niczym skromne wióry tam, gdzie drwa rąbią, byłoby stworzeniem nowego gatunku literackiego.
A rąbią dosłownie i w przenośni.
W pierwszym przypadku na pięć skrzyń, jakiś metr na metr, i trzy mniejsze, w których Polka, stolnikowa płoskirowska umieściła cały swój niemały majątek, przechodzący po jej śmierci przez dekady i stulecia z rąk do rąk, mniej lub bardziej legalnie, wędrujący krętymi ścieżkami do właścicieli niekoniecznie mających do niego prawo, często przekraczając granice państw, by ostatecznie trafić do Prus Zachodnich tuż przed wybuchem II wojny światowej i stać się tytułowym, skromnie brzmiącym, depozytem gdańskim. Taką przykrótką kołderką podobną do polskiego budżetu, o udziały w którym wszyscy bohaterowie się kłócą, próbując uszczknąć z niego ile się da, ugrać tyle, na ile naiwność i łatwowierność innych pozwoli, a najlepiej zagarnąć całość dla siebie. A chętnych na ten skarb, na widok którego każdy robił wielkie O! w parze z oczami, było niczym tych sępów wietrzących schedę po nieboszczce. Ja także byłam chętna, chociaż tylko i wyłącznie z powodu ludzkiej przypadłości, na którą cierpię od urodzenia, a nazywanej ciekawością. Do białej gorączki doprowadzało mnie to O! bohaterów przy akompaniamencie wzywanego nadaremno imienia Pana, najpierw na widok zdjęć zawartości skrzyń, a potem podczas ich fizycznych oględzin. Niestety, za każdym razem nie mogłam dopchać się do skarbu, bo wokół mnie tłoczyli się mentalni chłopcy w ciałach silniejszych mężczyzn, którym kury szczać prowadzać, jak mawiał Marszałek, a nie w odzyskiwanie skarbów się bawić, tak chętnie cytowany przez jego zwolennika majora Szalewskiego.
I miał rację!
Zdobywanie skarbu przypominało harcerskie podchody agentów Abwery z przedstawicielami polskiego rządu pracującymi w gdańskim Komisariacie Rządu RP oraz, celowo lub przypadkowo wtajemniczonymi w sprawę, osobami prywatnymi. Chłopcy bardzo dobrze się bawili, jak to mężczyźni, a korzystały… kobiety!
Kobiety w tej powieści to osobny temat!
Pozornie naiwne panienki myślące tylko o dobrym zamążpójściu albo stateczne matrony przy mężach, ale gdy w grę wchodził honor, krzywda, dziedzictwo, reputacja, zamieniały się w odważne, waleczne, mściwe, sprytne, samodzielne, a nawet śmiertelnie niebezpieczne tygrysice. I muszę to powiedzieć, no muszę!
BYŁY LEPSZE!
Całość powieści odbierałam, jak dobrze nakręcony film przedwojenny, którego atmosferę przeszłości z lekką nutą humoru autor osiągnął dzięki trzem elementom. Po pierwsze – wyraziście scharakteryzowanym postaciom odpowiadającym ówczesnemu przekrojowi społecznemu, od warstwy inteligenckiej na prostych ludziach, nawet ze świata przestępczego, skończywszy, których żadną miarą nie mogłam pomylić pomimo ich dosyć dużej liczby. Po drugie – językowi jakim się posługiwali bohaterowie, nie tylko charakterystycznemu dla każdego z nich, ale i wprowadzającemu dodatkowo patynę czasu. Te duszki, garsoniery, pytania cacane i inne imponderabilia, te szacowne zwroty do bliźnich, tytułowanie rozmówcy niepozostawiające cienia wątpliwości z kim mam do czynienia, dźwięczały mi w uszach jak stara, ale miła, przyjemna dla ucha melodia z nutą nostalgii. I ostatni, trzeci element – naszkicowanemu tłu przedwojennego Gdańska, a dokładnie jego topografii. Wystarczającej dla mieszkańców Trójmiasta, dla których hasło przedproże, do którego tuliła się Stasia, śledząca swojego adoratora, wystarczyło, aby wyobraźnia zaczęła pracować w 3D. Dla mnie obcej, z zewnątrz, nieznającej Gdańska wyświetlało obraz płaski. I gdyby nie wcześniejsza przygoda z kryminałem Teufel Izabeli Żukowskiej, z którym można chodzić po Gdańsku, jak z przewodnikiem, pewnie leżałabym na ulicy tuląc się do mojego wyobrażonego przedproża, w porywach wysokiego na jakieś 20 cm. A do gdańskich przedproży mogą się tulić koszykarze na stojąco, bo wyglądają tak, jak widać to na okładce:
Ale czy to zarzut?
Absolutnie nie! To tylko żal i zazdrość, że Gdańsk ma swojego ambasadora piszącego przede wszystkim dla współmieszkańców, reszcie Polski pozostawiając warstwę rozrywkową, przy której może się bawić nawet na leżąco, jeśli czegoś nie skojarzy lub nie zrozumie. Zmilczę, co mi się wyświetliło w umyśle na hasło „Mała Mysz” i „Czerwona Mysz”!
No dobrze, zdradzę!
Myszka Miki (jedna mała, a druga czerwona) i pytanie – Co jest w Gdańsku z tymi myszami nie tak?
Czy jest na sali ktoś z Gdańska lub okolic, żeby mi to wyjaśnić!?
Swoją drogą, ciekawe pytania miałabym na spotkanie autorskie…
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Kryminał sensacja thriller
Tagi: książki w 2011
Dodaj komentarz