Gambit mocy – Piotr Muszyński
Wydawca Wydawnictwo Oficynka , 2014 , 704 strony
Literatura polska
Chcąc uniknąć smęcenia o przesłaniu w tej powieści fantasy, które jest tak stare i banalne, jak długo istnieje ludzkość, napiszę krótko – żądza władzy i jej zgubne skutki. To o jej skomplikowaniu, układach, walce dobra ze złem, podchodach, przekupstwie, morderstwach i co tam jeszcze sobie człowiek nie wymyślił, żeby być najważniejszym we wszystkim wśród wszystkich, jest ta opowieść. Historia księżniczki Sami, która posiadając niepoprawnie polityczny kolor skrzydeł, musiała opuścić ojczyznę i zacząć żyć w ukryciu na obcej ziemi Dorianu. To nieoficjalnie. Oficjalnie została uznana za zmarłą. „Ożywienie” było dla niej zbyt małą nagrodą. Chciała władzy. Osiągnięcie tego celu można było nazwać gambitem mocy. Wydarzeniem, w którym metaforycznie rzecz ujmując, któryś z właścicieli folwarku postanawia zagarnąć część pastwiska swojego sąsiada. Grą, w której każdy chwyt jest dozwolony. Włącznie z morderstwem.
I na tym krótkim wstępie mogłabym zakończyć swoje rozważania, o czym jest ta opowieść, gdyby nie cała reszta utkana na tej osnowie, czyniąc z niej opasłą, przyjemnie tłuściutką, wielowątkową historię z wielobarwnym korowodem postaci. Bo ten gambit mocy dzieje się w świecie realnym i w zaświatach, ale równie dobrze między nimi. Tuż pod cienką warstwą tu i teraz. W świecie, który mógłby istnieć równolegle do mojego, ale i w zamierzchłej przeszłości lub przyszłości. Tak rozległy przestrzennie i czasowo, że siłą rzeczy ludny postaciami z tego i nie z tego świata. Obcymi i strasznymi, ale jednocześnie tak dobrze mi znanymi ze zdolności przeżywania bliskich mi emocji. I tych dobrych, i tych negatywnych. Ta różnorodność wszystkiego oraz psychiczna i fizyczna zmienność postaci sprawiała, że nigdy nie wiedziałam, kim tak naprawdę są i co mnie dzięki temu czeka tuż za rogiem kolejnej kartki. A każdy, pomimo ich mnogości, był inny, wyrazisty i charakterystyczny. Nawet ten najmniejszy, najniższy w hierarchii, najbardziej pogardzany byt wszystkich światów. Na dodatek często zmienny w swoich poglądach, niezdecydowany komu służyć i kto więcej naobiecuje lub bardziej pogrozi. A zdarzało się, że ta skłonność do zmienności przenosiła się również na formę fizyczną. Dla duszy nie było przeszkód w wędrowaniu, a dla ciała bariery fizycznej. O prawdziwej naturze niektórych dowiadywałam się bardzo późno. Traktowałam je jak niespodzianki wprawiające mnie w zdumienie i konieczność przetasowania kart do gry, by zacząć od nowego układu. Nowego punktu wyjścia w rozwoju dalszych wypadków. I tak do następnej niespodzianki wpływającej na rozkład sił wrogich obozów.
Swoistej sztafety gry autora ze mną, czytelniczką.
Uwielbiałam te jego zagrywki. Zwłaszcza te pozostawiane w ostatnim zdaniu kończącym scenę, a jednocześnie prowokującym swoim niedopowiedzeniem kolejną. Niekoniecznie natychmiast kontynuowaną. Bywało, że moja ciekawość była zaspokajana dopiero kilkadziesiąt stron dalej, jednocześnie nadal podsycana nowymi wątkami. Do tego dochodziła umiejętność autora malowania słowami tajemniczych, czasami ciepłych, a czasami bardzo groźnych, plastycznych obrazów, w których szczegóły i detale, kolory i gra światła, dopełniały tajemniczości, niezwykłości i wyjątkowości miejsc wydarzeń. Dotyczyło to również wyglądu i ubioru bohaterów, a także efektów specjalnych.
Bo magii w tej opowieści jest mnóstwo!
Właściwie książka magią stoi. Zanim się do tej myśli przyzwyczaiłam, zanim zrozumiałam, że dzięki niej może zdarzyć się wszystko, zdążyłam opłakać mojego ulubionego bohatera negatywnego, który został uśmiercony, by po jakimś czasie cieszyć się z jego zmartwychwstania. Nie wiedziałam, czy mieć to za złe autorowi, czy być mu wdzięczną, dopóki nie zrozumiałam, że śmierć w tej powieści straszna jest o tyle, o ile nie boli przy przekraczaniu jej progu, a to w zaświaty zmarłych, w których życie tliło się nadal, a to do kolejnego ciała, czyniąc z pierwotnego właściciela zombi.
Dworowanie sobie z powagi śmierci?
Nie tylko. Żeby opowieść nie była za poważna w tym poważnym świecie żywiołaków, zmiennokształtnych, skrzydlatych, orków, wilczych jeźdźców i wielu, wielu innych istot gotowych dla swojego interesu bez skrupułów łeb drugiemu ukręcić (co nie wiązało się z definitywną śmiercią) , a raczej służyła relaksacyjnemu masażowi moich skołatanych nerwów, autor użył języka humoru. Mnóstwo go w dialogach, monologach i konkretnych sytuacjach, przechodzący momentami w sarkazm. Podejrzewam, że na tak podaną fabułę powieści miały wpływ zainteresowania i profesje autora – dziennikarz (dobry warsztat literacki), tester gier komputerowych (powieść jak gra, w której ma się po kilka żyć), magister historii (znajomość fachowych terminów chociażby oręża), badacz dawnych wierzeń (stąd wiele artefaktów i odniesień do mocy pierwotnych) i poczucie humoru, o którym w okładkowym blurbie nie ma nic, ale co wyczułam podczas czytania.
I wszystko jasne!
Z takiej mieszanki zainteresowań, musiała powstać dokładnie taka opowieść – przebogata w fabule, wciągająca w swój alternatywny świat, w którym wszystko zdarzyć się mogło i nie zawsze na poważnie. Zatracałam się w niej na tyle, że używanie zbyt współczesnego słownictwa, wyrzucało mnie spomiędzy stron. Przyznam się, że za te koszty amortyzacji zużycia miecza lub poprawę PR, któregoś z bohaterów, byłam za każdym razem na autora obrażona. Tego się nie robi czytelnikowi! To grozi wstrząsem anafilaktycznym!
Miałam jeszcze jeden problem, tym razem z powieścią. A dokładniej z określeniem jej odbiorcy. Z jednej strony głównymi bohaterami są nastolatkowie (ale bez zawracania sobie głowy rozdzierającymi serce romansami, bo z tego autor też sobie dworował) i ich dorastanie oraz dojrzewanie do wydarzeń, a także roli w nich, a z drugiej strony przebogata fabuła fantasy przypominająca grę komputerową, która pochłonie każdego, bez względu na wiek, tak jak mnie.
Ale ten dylemat pozostawiam kolejnym czytelnikom.
Swoje wrażenia spisałam dla portalu Zbrodnia w Bibliotece.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Fantastyka
Tagi: magia
Dodaj komentarz