Charlie St. Cloud – Ben Sherwood
Przełożyła Agnieszka Barbara Ciepłowska
Wydawnictwo Prószyński i S-ka , 2010 , 229 stron
Literatura amerykańska
Już z daleka je zauważyłam. Dwie biegnące, roześmiane dziewczyny, pełne radości życia i z sensacją widoczną w oczach. Prawie wpadły na mnie, rywalizując o pierwszeństwo zapytania, a w rezultacie zasypując mnie naprzemiennie pytaniem – Czy mam!? Czy mam!? Czy mam!?
Ale co?! – zapytałam zaciekawiona przyczyną tych emocji.
Tę książkę! Bo one właśnie są po obejrzeniu filmu, wybaczając reżyserowi wybór Zaca Efrona do głównej roli, bo jednak ostatecznie film im się potworrrnie podobał i był strrrasznie wzruszający! W rosnącym zaciekawieniu przemilczałam te „potwornie” i „strasznie”, powszechnie używane przez nie do określania wszystkich stanów nastroju od depresji po szczęście, bo musiałam natychmiast odpowiedzieć na natarczywe pytanie – No, więc mam?!
Niestety, nie miałam. Przyznałam się do tego przestępstwa tylko po to, by usłyszeć zawiedzione i zdziwione – Jak mogłam JA, TAKIEJ książki nie mieć?! Ale zaraz, żeby podtrzymać w nich ten bezmiar radości, wywołujący szeroki uśmiech na twarzy i słońce w oczach, które tak lubię, szybko dodałam – Ale mieć będę!
I miałam!
Prawem pana we wsi przeczytałam ją pierwsza, a ponieważ film według dziewczyn wyciskał łzy potokami, na wszelki wypadek obłożyłam się pakietem chusteczek. Uspokajające sto sztuk w opakowaniu!
Już po kilku pierwszych stronach wiedziałam, że tę opowieść najlepiej czytać w wietrzny, deszczowy wieczór, gdy awaria linii energetycznej odcina dopływ prądu do domu, zapraszając mrok do pomieszczeń, usilnie rozpraszany przez domowników pospiesznie zapalanymi świecami. Wtedy opowieści narratora Florio o cudach przy migoczącym płomieniu ognia, wydłużającym cienie na ścianach, wprowadzającym nastrój niesamowitości i pobudzającym wyobraźnię, słuchałoby się najlepiej. I nie mam na myśli tych powszechnych cudów, jak wschód i zachód słońca czy matczyna miłość, ale cud życia i śmierci. Opowiadany przez lekarza, będącego świadkiem ożywienia pacjenta uznanego za zmarłego. Strażaka, który nieoddychającej ofierze wypadku przywrócił bicie serca. I grabarza, który…
Nie.
Tej historii nie ujmę w jednym, banalnym, trywialnym zdaniu.
Żeby ją poznać i zrozumieć, musiałam uważnie wsłuchać się w opowieść Florio, który bardzo dobrze znał Charliego. Zresztą tego piętnastolatka i jego o trzy lata młodszego brata Sama znali wszyscy mieszkańcy miasteczka Marblehead (istnieje naprawdę!) w stanie Massachusetts położonym na skalistym klinie wcinającym się w Atlantyk. Dwóch nastoletnich chłopców, którzy czasami mieli niepoprawne pomysły, jak każdy w ich wieku. Niestety, w ten jeden fatalny dzień, o jeden, bo katastrofalny w skutkach, za dużo. Kiedy strażak Florio przybył na miejsce wypadku, był świadkiem tylko jednego cudu – powrotu Charliego ze świata umarłych. Cuda nie chodzą parami, nie zdarzają się często, nie podlegają prawu mnożenia się, więc Sam pozostał po drugiej stronie z przysięgą Charliego, jak liną wiążącą od tej pory obu braci, że go nigdy nie zostawi. By dotrzymać obietnicy został grabarzem i zamieszkał w chacie na miejscowym cmentarzu Waterside. Świat zewnętrzny i jego obietnice przestały dla niego istnieć. Liczył się tylko świat umarłych, których widział, z którymi rozmawiał, którym pomagał odnaleźć się po drugiej stronie życia i w którym codziennie zdarzał się cud nadal żyjącego w nim Sama. Rzeczywistość bez własnych marzeń, potrzeb i planów. Całkowicie podporządkowana bratu od dnia wypadku i od trzynastu lat kurczowo trzymająca obu uciekających przed tym, co czekało ich poza terenem cmentarza, odgrodzonym od życia żelazną bramą.
Dopóki nie spotkał Tess, odwiedzającej grób swojego ojca. Nie wyglądała na zmarłą, ale nie było jej też wśród żywych.
Od tej pory historia opowiadana przez Florio, stała się walką życia ze śmiercią o powrót Charliego do świata realnego. O przerwanie więzi obietnicy kotwiczącej go w świecie żałoby, mroku i poczucia winy. O zrozumienie cudu życia i daru drugiej szansy, jaki dał mu los, a którą zaprzepaszczał w otchłani rozpaczy i samoumartwiania się. O cud potęgi miłości wyprowadzającej chłopaka z otchłani Tartaru, zesłanego do niego przez samego siebie jeszcze za życia.
Florio wiedział o czym opowiadał. Należał do obu światów…
Kolekcjonuję takie tytuły, upychając je w szufladce pamięci z napisem „Dla będących w żałobie”. To opowieść dająca nadzieję na wyjście z cienia śmierci i inną perspektywę spojrzenia na przeżywaną tragedię utraty bliskiej osoby. Dlatego nie do końca zgadzam się z tą opinią umieszczoną na okładce:
Na pewno mądra i na pewno pełna nadziei. Od siebie dodam, że psychoterapeutyczna, ale na szczęście nie wycisnęła ze mnie ani jednej łzy. Chusteczkowy alarm okazał się fałszywy, jeśli chodzi o emocje w przekazie książkowym, a słowo „wzruszająca” zastąpiłabym określeniem „ciepła”. Być może film jest inny. Ale dla opowieści to komplement. Ckliwość, której uniknął autor, mogłaby przesłonić myśl przewodnią powieści, sformułowaną w pytaniu, skierowanym do ludzi mających dosyć płaczu i umierania po trochu wraz ze śmiercią kogoś bliskiego – Co zrobiłeś z bezcennym darem życia?
Zamiast płakać i pogłębiać żal, zaczną zastanawiać się nad pytaniem. Przynajmniej zastanawiać.
Na początek wychodzenia z żałoby wystarczy.
Muszę obejrzeć ten film, którego trailer zobaczyłam tutaj, aby móc skonfrontować go z książką.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść psychologiczna
Tagi: książki w 2011
Dodaj komentarz