Bornholm, Bornholm – Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Wydawnictwo Znak , 2011 , 244 strony
Seria Proza
Literatura polska
Cacuszko.
To określenie bezwiednie wyszeptałam po przełożeniu ostatniej strony powieści i zamknięciu okładki, którą automatycznie pogłaskałam. Niechcący również pisarza tam siedzącego:
Zawsze tak robię, kiedy nagromadzonymi emocjami domagającymi się oddania, odbicia, ujścia, wyrażenia, ekspresji i wdzięczności, nie mam szansy podzielić się z autorem w bezpośrednim kontakcie. Ale zanim to nastąpiło, był jeszcze początek. Bardzo krótki, na jeden rzut oka, jeden łyk tekstu, by posmakować stylu, spróbować klimatu i…
Znalazłam się w Malinowym chruśniaku Bolesława Leśmiana napisanego prozą. W owocowym ogrodzie, pełnym dojrzałych porzeczek i malin, zrywanych ostrożnie kobiecą ręką. Wkładanych do ust, początkowo nie wiem czyich, by potem się tego domyślać. Tylko domyślać. W lekko rozedrganym, owadzim brzękiem, powietrzu ciepłego lata, przesyconego malinowym aromatem i erotyką. Ociężałą, lepką, gęstą, powolną, obserwowaną, podglądaną i okaleczoną samotnością. Z unoszącą się nad wszystkim tajemnicą. Całością sprawiającą wrażenie gotowego obrazu, oddzielnej miniaturki literackiej, wstępu do dalszej treści i jednocześnie skondensowanego jej preludium.
Oczarowana tym niewielkim rozdzialikiem, z trudem odłożyłam książkę. Musiałam to zrobić, by w pospiesznym, przypadkowym, okazyjnym czytaniu nie uronić zapowiadanej obietnicy nieuchwytnego. Tego podstawowego składnika, bez którego powieść jest tylko zbiorem zdań, a nie spotkaniem z wnętrzem umysłu pisarza. Chciałam zacząć ją czytać od początku, jeszcze raz od tego swoistego prologu, w dniu zarezerwowanym tylko dla niej, dla jej wymiaru wyobraźni. Poczułam już przedsmak jej mocy hipnotycznego słowa i zatapiania obrazów w moim umyśle, wiec wiedziałam, że mnie pochłonie, że nie chcę, by mi ktokolwiek przerywał.
I tak się stało.
Nie odłożyłam książki, dopóki nie zobaczyłam ostatniej kropki na końcu ostatniego zdania. I jeszcze długo przed zaśnięciem przeglądałam pod powiekami namalowane słowem obrazy, śledziłam w umyśle losy ludzi, utkane z naprzemiennej narracji dwóch mężczyzn, sprawiających wrażenie zupełnie obcych, oddalonych w czasie i przestrzeni do tego stopnia, że miałam wrażenie czytania dwóch różnych powieści, przypadkowo złożonych w jedną książkę. I tylko wyspa Bornholm powoli ogniskowała plecione wątki, coraz bardziej zagęszczając je, zapętlając jeden obraz o drugi, zahaczając jedno wspomnienie o następne, kojarząc jedną fotografię z inną, by ostatecznie zbliżyć bohaterów do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło i wszystko się kończyło. Bornholm jak echo, nie pozwalał o sobie zapomnieć, wracał odbity panosząc się w życiu dorosłym i przyciągał z powrotem szepcząc: Gdziekolwiek będziesz poza nią , zawsze odbije się echem w twoim sercu i wrócisz, nawet jeślibyś z tym miejscem wiązał najgorsze wspomnienia.
Każdy z tych mężczyzn miał swój własny, osobisty Bornholm, który wdrukowany w psychikę zagnieżdżał się, pozostawiał ślad, naznaczał dalszy los, nie pozwalał żyć, zatruwał je, kazał wracać do korzeni, do skażonego źródła. Nawet wbrew własnej woli i rozsądkowi. Dla jednego było nim małżeństwo spojone przyzwyczajeniem, które je zabijało, a dla drugiego zaborcza, nadopiekuńcza, apodyktyczna miłość matki. Dla obu ten ich Bornholm był fatum, nieszczęściem, niewolą, pułapką bez wyjścia, matnią, z której obaj nie mogli się wydostać. Więzieniem na mentalnej wyspie bez możliwości ucieczki z niej pomimo usilnych starań, wysiłków i prób odcięcia się od przeszłości, życia od nowa i na swój rachunek. Bornholm wracał jak echo, bez względu na to co robili i na ile sposobów próbowali odczynić urok.
Przyglądałam się tej rozpaczliwej szamotaninie bez zaangażowania emocjonalnego i bez oceny moralnej ich poczynań w aktach desperacji, chociaż czułam wyraźnie ogromny natłok i ciężar nagromadzonych uczuć. To efekt sposobu prowadzenia chłodnej, opisowej narracji, niemalże faktograficznej, momentami relacji z groteskowym humorem, jednostronnym uśmiechem, gorzką ironią czy śmiechem przez łzy.
I chwała za to autorowi!
Bo nie o użalanie się nad losem obcych ludzi chodziło, ale o odnalezienie w sobie swojego, osobistego Bornholmu. Dostrzeżenie go. Porównanie. Podsumowanie. Wyciągnięcie wniosków. Usłyszenie odbitego echa. Pozytywnego lub negatywnego. Zapłakanie nad sobą lub ucieszenie się, poprzez kontrast, z mojego Bornholmu, szczęśliwego, który wyposażył mnie w kapitał na drogę życia i od którego teraz odcinam kupony.
Ale to nie wszystko.
Ta powieść zmusza również do zastanowienia się i odpowiedzenia sobie na pytanie – Jakim ja Bornholmem obciążę najbliższych na resztę ich życia?
Misterne cacuszko.
A tutaj wysłuchałam rozmów z czytelnikami na temat innej powieści w opowiadaniach lub opowiadań w powieści, jak to pisarz sam ujął, Rzeczy pierwsze.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść psychologiczna
Tagi: książki w 2011
Dodaj komentarz