Wedle reguły kreacji – Artur Boratczuk
Wydaje.pl , 2011 , 159 stron
Literatura polska
Lubię, gdy powieści mnie zaskakują. Czy to formą, czy też treścią. Myślę sobie potem o nich, układam, dopasowuję do mojej wiedzy i światopoglądu, by ostatecznie osiągnąć stan błogiego rezonansu.
Uwielbiam to uczucie współmyśli lub emocji!
Ale tym razem pomimo pierwszorzędnych, wyborowych, starannie dobranych składowych w postaci treści, języka i formy, nie mogłam poczuć tych przyjemnych wibracji.
Czułam wręcz frapujący mnie rozdźwięk.
Towarzyszył mi niczym kamień w bucie przez cały bieg czytelniczy. Chodziłam dwa dni po zakończeniu lektury tej książki, zajęta myśleniem – w czym tkwi mój problem z poznaną historią, moje niedopasowanie do niej? Bo z jednej strony powieść mnie pochłonęła, a z drugiej nie rozumiałam jej tak do końca, do dna, do ostatniego zdania i myśli w niej zawartej. A tego bardzo, bardzo nie lubię.
Wieczorem, kiedy najlepiej mi się analizuje, odkryłam przyczynę.
Czytałam hybrydę!
Swoiste połączenie stylu snucia fabuły piękną polszczyzną, jak w powieściach Wiesława Myśliwskiego, z filozoficznym esejem naukowym (nawet nie popularnonaukowym), jak spod pióra Władysława Tatarkiewicza w wersji dla wybranych kolegów po fachu. Obie warstwy ciekawie i logicznie napisane, a każda z osobna urzekająca (część beletrystyczna) i wzbudzająca niepokój (część filozoficzna).
Ta beletrystyczna, ogarniająca, otumaniająca i zawłaszczająca mój umysł tylko dla siebie, na kilka godzin, omamiła mnie już kilkoma pierwszymi zdaniami wprowadzającymi do wsi Fraudencja, gdzieś na terenie Polski, tuż po wojnie, w której urodził się główny bohater – Stanisław. A potem całkowicie pochłonęła moją uwagę, skupiając ją na śledzeniu pogmatwanych losów, swoistego krzyża życia dźwiganego na barkach przez człowieka obdarzonego umysłem naukowca. Myślami błądzącego po nieodgadnionych ścieżkach zamysłów Boga, który stworzył świat według Liczby, Miary i Wagi, by zbudować własną teorię wielkiej unifikacji. „Pięknego umysłu” zmuszonego borykać się z prozaicznymi problemami egzystencji. I nawet jeśli Stanisław omijał z daleka nieinteresujące go wydarzenia, rozgrywane gdzieś w tle opowieści lub pojawiające się w jego otoczeniu niczym meteoryty, to życie pamiętało o nim, siłą wplątując go bez jego zgody i aprobaty w sytuacje mające wpływ na jego teraźniejszość, przyszłość i życiorys w ogóle. Dodam – zawsze katastrofalny wpływ. Z czasem wydarzenia te, jak kula u nogi, ciągnęły się za nim złą sławą, uniemożliwiając mu empiryczne sprawdzenie zbudowanej przez siebie teorii stworzenia świata. I o ile byłam zachwyconym świadkiem niezwykle ciekawie opowiedzianej historii zmagań umysłu naukowca z niszczącą go szarą, a nawet złośliwą egzystencją, o tyle druga warstwa powieści, przedstawiająca i rozwijająca filozoficzną teorię reguły kreacji, mocno mnie zirytowała. Nie samą treścią, bo ma ona swoje naukowe podstawy (autor zaczerpnął ją z rozważań znajomego naukowca), ale niemożnością jej zrozumienia. Główną jej zasadę pojęłam w mig – Całość ma w sobie substancję na części, zaś części nie mają w sobie substancji na całość, ponieważ zawiera w sobie, wprawdzie specyficznie podaną, ale jedną z podstawowych zasad chemicznych. Moje problemy zaczynały się na szóstym zdaniu – Obiekt i tło są równorzędnymi przedmiotami fizyczno-logicznymi w ten sposób, że są związane ze sobą ciągłością substancjonalną, zaś zróżnicowane w następstwie bycia przejawami dwóch asymetrycznie lokacyjnych ciągów procesualnych, które początek biorą z całościowej asymetrii w sposobie istnienia Wszechświata. Nie pomogło czytanie po raz drugi, ani po raz nawet piąty, bo pod pojęciem „asymetrycznie lokacyjne ciągi procesualne” nie kryje się w moim umyśle żadna wiedza. Książkę z zakładką temu, kto mi je przetłumaczy na polski. A dwie temu, kto uzasadni ten język wtajemniczonych w książce beletrystycznej. A przecież można było pozostać przy zrozumiałym dla mnie poszukiwaniu świętego Graala, dającego moc zrozumienia myśli Boga. Proste nie tylko dla mnie, ale dla KAŻDEGO czytelnika. Bo chyba do takiego skierowana jest ta powieść?
To właśnie ta rozbieżność tekstu naukowego w powieści dla „milionów” odbiorców, dała mi poczucie dyskomfortu. Poczułam się tak, jakbym zjadła słodki pączek z nadzieniem ze słonych śledzi. Uwielbiam pączki i lubię śledzie, ale w takim połączeniu dały efekt… zaskoczenia.
Zupełnie taki, jaki przeżył Stanisław w końcowej scenie.
Bo może powieść jest napisana nomen omen wedle reguły kreacji? Jej różne składniki tworzą odmienną, ale spójną, jednorodną całość, a tylko moja człowiecza słabość nie jest w stanie zobaczyć i pojąć jej ostatecznego efektu?
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść filozoficzna
Tagi: litaratura polska
Dodaj komentarz