Kraj bez kapelusza – Dany Laferrière
Przełożył Tomasz Surdykowski
Wydawnictwo Karakter , 2011 , 280 stron
Literatura karaibska (haitańska)
Autor tej książki, Haitańczyk, wyjechał ze swojego kraju w 1976 roku, mając 23 lata, nienawiść w sercu do ówczesnego reżimu Duvalierów i gorycz zawartą w słowach – Mój ojciec, również dziennikarz, został wydalony z kraju przez François Duvaliera. Jego syn, Jean-Claude, powiódł mnie na wygnanie. Ojciec i syn prezydenci. Ojciec i syn, wygnańcy. Powrócił dopiero po dwudziestu latach. I ten właśnie wątek autobiograficzny wykorzystał w tej powieści, by napisać o swoich z nim związkach. O miłości do ojczyzny umierającej na jego oczach, w której nic się nie zmieniło od dnia wyjazdu.
Wyposaża więc głównego bohatera w swoje nazwisko i imię Stary Gnat używane przez jego matkę, nadaje mu profesję pisarza-prymitywisty, sadza pod mangowcem z przejrzałymi owocami o uderzającym słodko-mdlącym zapachu, przy koślawym stoliku z maszyną do pisania i każe stukać w klawisze remingtona z wściekłością, żalem, gniewem lub radością o tym, co czuje i co widzi wokół siebie niczym sejsmograf. Z tego rozdwojenia powstaje opowieść o kraju na jawie i we śnie.
Ten pierwszy, widziany okiem zdystansowanego reportażysty, rejestruje fakty, anegdoty i absurdy z życia w Port-au-Prince. W przeludnionej stolicy z rażącym podziałem na dzielnicę bogatych, względnie zamożnych i skrajnie biednych mieszkających w slumsach, pełnych nędzy i wegetacji na widoku publicznym, w ciasnocie odbierającej prawo nawet do chwil intymnych, w kakofonii dźwięków i nieustannego hałasu cichnącego tylko miedzy pierwszą a trzecią nad ranem, z ograniczonym dostępem do wody i w duchocie potęgowanej przez wysokie temperatury, pod wpływem których intensywność smrodu ludzkich i zwierzęcych ekskrementów, odpadków, padliny i zawartości rynsztoków zabija wszelkie zapachy indywidualne. A pośród tego szlamu wierzący w zombi i praktykujący wudu mieszkańcy, doprowadzeni do szaleństwa nie przez głód, ale przez słońce, potem apetyt na władzę i w końcu seks. Bo na Haiti każdy chce zostać prezydentem, a jakby zostali nimi wszyscy to i tak znalazłby się co najmniej jeden, co chciałby zostać prezydentem prezydentów.
Takim Haiti widzą obecni w nim Amerykanie, nie potrafiąc dostrzec jego drugiej strony. Tej pulsującej nocą, funkcjonującej w umysłach ludzi, widocznej w marzeniach, historii, pasji, tradycji i wierzeniach. Tej opisanej, widzianej i przede wszystkim odczuwanej przez bohatera każdą cząstką ciała, jako kraju we śnie. Pełnego realizmu magicznego, szamanów, zombi, bóstw, snów na jawie i wędrówek po świecie zmarłych nazywanych „krajem bez kapelusza”, bo nikt nigdy nie został pochowany razem z kapeluszem i w którym umarli są szczęśliwsi od żyjących, bo żaden z nich stamtąd nigdy nie wrócił.
Dla bohatera, te dwa naprzemiennie opisywane kraje, to jedno, nierozerwalne Haiti, będące dla niego jak matka, która nigdy nie opuściła wyspy. Jest z nim tożsama. Jedno bez drugiego nie istnieje. Razem są warunkiem szczęśliwego funkcjonowania bohatera w świecie, „tam”, dla którego jest kolejnym Murzynem, a dla matki-kraju zawsze księciem. Bez którego na obczyźnie był nawet szczęśliwy, ale jakby obok życia.
Ta powieść to wyznanie miłości autora do umierającego kraju swoich przodków, krzywdzonego przez nieumiejętnie rządzących przywódców, pożeranego przez konsumpcjonizm Zachodu i dominowanego przez komercjalizm religii chrześcijańskiej.
Jednak tej wyznawanej rozpaczy, żalu, smutku i bezsilności nie widziałam w powieści bezpośrednio. Odczytywałam je między wierszami, dopowiadałam we wnioskach z opisywanych sytuacji, wysnuwałam z puenty bardziej czując niż rozumiejąc. Były bardzo dobrze ukryte pod grubą warstwą ironii, absurdu i groteski, wywołujących nieszczery śmiech, pełen żółci. Uderzający z siłą pocisku prosto w splot słoneczny, po którym nie wiedziałam czy płakać, śmiać się czy milczeć? Dlatego nie określiłabym tej książki jako napisanej z humorem, mimo że uśmiech nie schodził mi z twarzy podczas jej czytania. Autor odcina się od tego pojęcia, który dla niego jest domeną zrozpaczonych, twierdząc, że kiedy w jakimś kraju wszyscy mają poczucie humoru, to znaczy, że nie ma nic innego do roboty. To właśnie ironia zmusza do krytycznego myślenia i działania.
Ta myśl zabrzmiałaby bardzo optymistycznie na zakończenie tej powieści o kraju, którego w takim stanie już nie ma. Zniszczyło je trzęsienie ziemi, jakie Haiti nawiedziło w 2010 roku, grzebiąc nadzieję autora na lepsze czasy dla Port-au-Prince. Rok po tragedii sytuacja wcale nie jest lepsza niż w jej dniu, a słowa matki głównego bohatera nabrały przerażająco realnego wymiaru – To miasto jest wielkim cmentarzem.
Nie muszę być Haitanką, by poczuć przesłanie tej opowieści, a potem je zrozumieć. Wystarczy, że posiadam własny kraj, który kocham.
Emocje są zawsze takie same.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Tagi: literatura karaibska
Dodaj komentarz