Ależ szumu wokół tej książki!
Nie kusiło mnie, kto i co szumi, bo romanse to nie jest to, co lubię najbardziej (chociaż czasami sięgam po nie), ale zaczęły mnie o nią pytać nastolatki. A skoro pytały, to oznaczało, że właśnie zawitał do mnie szum w postaci wierzchołka góry lodowej grubszej sprawy, której koniecznie musiałam się przyjrzeć, chociażby z przyzwoitości zawodowej. Spojrzałam poniżej oficjalnego poziomu wody i zobaczyłam ogrom opinii. Różnych. Skrajnych. Piszczących z zachwytu i prześmiewczych. Wychwalających i deprecjonujących.
Że bajka, bo pojawia się w niej bogaty książę w koniu mechanicznym o nazwie Ferrari, prosto z żurnala i siłowni, młode ciacho made in Italy o aparycji i looku wartym grzechu i porywa polską księżniczkę, którą tak też traktuje, obsypując obficie obrzydliwie drogimi prezentami – ubraniami, samochodami, jedzeniem (głównie napojami alkoholowymi), rozrywką (SPA, rejsy i zakupy z siedmiocyfrową zawartością karty), czyli wszystkim tym, co księżniczki lubią najbardziej. To według realistów.
Że kicz, bo takie bajki w życiu się nie zdarzają i tylko niepotrzebnie irytują sceptycznych czytelników, nie wspominając o niepotrzebnym budzeniu złudnych nadziei w szarych myszkach i o zaniżaniu gustów czytelniczych. To według estetyków.
Że erotyczna, bo napięcie seksualne budowane przez główną parę bohaterów – Massimo i Laurę – narasta wprost proporcjonalnie do ilości przewracanych kartek, by spełnić się mniej więcej w połowie fabuły i osiągnąć satysfakcję, o której Laura zapewniała – Jeszcze nigdy nie szczytowałam tak długo i z taką ilością wielokrotnych orgazmów. Czyli warto było czekać. To według bezpruderyjnych.
Że pornograficzna, bo to, co dla jednych jest erotyką, dla drugich pornografią już od pierwszego, pożądliwego spojrzenia (a czasami nawet myśli), więc nie ma znaczenia, że potem zaczyna się wręcz hardcorowa mieszanka seksualnych scen, po których śluz kobiecy, ślina, pot, krew i sperma kapią z niemalże z każdej kartki, a ciało zaczyna boleć od bicia, klepania, wykręcania, rzucania, gryzienia i innych BDSM-mowych igraszek czy seksu konsensualnego do wyczerpania możliwości czucia sfer erogennych. To według pruderyjnych.
Że wulgarna, bo obnaża nagość intymnych części ciała i nazywa je niecenzuralnie, posługując się w dialogach językiem potocznym pełnym przekleństw, w których kury latają, jakby w kurniku pojawił się lis (bo się pojawił, ale raczej w postaci węża!). To według zwolenników pięknej i poprawnej polszczyzny.
Że realna, bo w dialogach zaczerpniętych z życia nie ma sztuczności, a już Olga, przyjaciółka Laury, przebija wszystkich trafną ironią, celnym sarkazmem i humorem na pograniczu noir, trafiając za każdym razem w sedno sprawy. To według lubiących czarny humor.
Że kompensująca kobietom to, czego brakuje im w życiu – satysfakcjonującego seksu, odrobiny luksusu, traktowania, jak księżniczkę, jak coś najcenniejszego i najważniejszego oraz przede wszystkim czułego barbarzyńcy, który w realu przypomina tego z reklamy dezodorantu Old Spice siedzącego koło kobiety. I dla dobra partnerów, i ciągłości związku lepiej, żeby czytały o tym, niż uzupełniały potrzeby w realu. To według bibliotekarzy.
Że przemocowa, bo Massimo to agresywny, bezkompromisowy brutal używający siły, pieniędzy i władzy do zdobywania tego, czego nie może dostać po dobroci. Socjopata stojący na czele włoskiej mafii. Psychopata, bo trudno być empatycznym, kiedy przez całe życie używasz przemocy i o wszystko musisz walczyć, trudno jest reagować inaczej, kiedy ktoś odbiera ci przyjemność, której pragniesz. I wreszcie seksoholik używający seksu jako narzędzia do zdobywania celu lub jako klucza do rozwiązywania problemów. Albo z nudów, a nawet nadmiaru emocji. Również wobec Laury, którą za pomocą seksu próbował w sobie rozkochać w ciągu 365 dni. Stąd tytuł powieści. To według psychologów.
Że dydaktyczna, bo uczy mężczyzn, czego pragną kobiety, a kobiety impulsu do czerpania przyjemności z seksu, mówienia o seksie i wyrażania pragnienia seksu bez skrępowania normami nałożonego gorsetu kulturowego. To według feministek.
Że obrazoburcza, bo narusza tabu mówienia o seksie wprost i odwraca naturalny proces rozwoju miłości zaczynając go od końca. To według wierzących.
Że rewelacyjna, bo opowiedziana na jednym wydechu, z dynamiczną akcją, błyskotliwymi dialogami (zwłaszcza z udziałem Olgi), bardzo charakternymi postaciami, z dobrze wyważoną proporcją składowych fabuły, stawiających ją na najwyższej półce romansów. To według miłośniczek literatury kobiecej.
Że egalitarna, bo zaspokaja przeciętny, popularny i powszechny gust literacki, ciągnąc w dół rozwoju czytelniczego zamiast w górę ku twórczości Olgi Tokarczuk. To według miłośników literatury z wyższej półki.
Że badziewie dla kobiet, które nigdy w życiu nie znajdą takiego Massima i dają się nabrać na mrzonki, zamiast rozejrzeć się wokół siebie za facetem z krwi i kości. To według mężczyzn z zagrożonym ego.
I tak dalej, i tak dalej.
Istny koktajl Mołotowa, więc nic dziwnego, że wybuchnął z taką siłą wraz z pojawieniem się filmu pod tym samym tytułem. Przy okazji dostało się mojemu ulubionemu krytykowi filmowemu, który rzetelnie ocenił film, pokazując jego minusy i plusy. Nie dziwię się, bo przy okazji takiej książki i takiego filmu, w takim kraju, jak Polska, w której nie ma edukacji seksualnej od przedwojnia (to opinia wyrażona przez seksuologa Izabelę Jąderek w Seksolatkach), inaczej być nie może. Każdemu opiniującemu książkę lub film dostanie się z każdej strony. Dlatego skupiłabym się na jej innym aspekcie. Bardzo ważnym i ważniejszym niż ten akademicki dyskurs w przestrzeni medialnej.
Badawczym.
To fenomen kulturowy w naszym społeczeństwie, który niczym papierek lakmusowy bada kondycję polskiej kobiety. Niesamowita okazja, by podejść do niej tak, jak Amerykanie do podobnego fenomenu wywołanego Zmierzchem Stephanie Meyer. Zdiagnozowali pod kątem psychologicznym, filozoficznym i społecznym kondycję współczesnej, amerykańskiej nastolatki. Wnioski nie były optymistyczne, ale za to tłumaczące zjawisko i formułujące wypływające stąd cenne wnioski. Zainteresowanych odsyłam do Zmierzchu i filozofii. oraz Zmierzchu i historii. W 365 dniachpostrzegam kontynuację dojrzewania Belli, bohaterki Zmierzchu, czyli jego efekty w wieku dorosłym. Zmierzch opowiadał, o czym myśli dziewczyna, gdy dojrzewać zaczyna, a 365 dni dopowiedział, o czym myśli kobieta, kiedy już dojrzała. Negowanie jej pragnień i wyśmiewanie marzeń raczej powinno zamienić się w płacz nad kondycją polskiej kobiety. Zamienić się w refleksję, jak to poprawić, a przede wszystkim uświadomić. I nie martwię się tutaj o dorosłe osoby, ale raczej o nastolatki (a czytają ją na potęgę!), które mogą już nie wyjść z fikcji, przenosząc ją do rzeczywistości. A tam sąsiad z bloku, o kryminalnej przeszłości, z problemami emocjonalnymi i psychicznymi (zupełnie jak Massimo) nie rozkocha w sobie upatrzonej dziewczyny, więc obleje ją kwasem siarkowym.
I to już nie jest bajka!
To fakty z życia Katarzyny Dacyszyn opisane w Kobiecie z blizną. Zamiast wprowadzać zakazy i nakazy (takie są zamierzenia rządu zaostrzające dostęp do pornografii również osobom dorosłym!), zacznijmy w końcu edukować dzieci i młodzież.
Leczmy przyczyny, nie objawy.
Zdania pisane kursywą są cytatami pochodzącymi z książki.
Lipińska Blanka, 365 dni, Wydawnictwo Edipresse, 2018, 448 stron, literatura polska.
Po drugą część raczej nie sięgnę, ale film obejrzę, kiedy pojawi się w Netliksie, podobno w kwietniu. Wytrzymam. 🙂
Michele Morrone, odtwórca Massima, właśnie wydał płytę Watch Me Burn, a powyżej piosenka Feel It w jego wykonaniu z filmu.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść erotyczna
Dodaj komentarz