Żelazna obroża – Ryszard Sługocki
Wydawnictwo Nowy Świat , 2011 , 304 strony
Literatura polska
W socjalistycznych czasach mojej Ojczyzny, wyjazd poza jej granice był jak cenna wygrana na loterii. Szczyt marzeń wielu! Posiadanie rodzica, któremu się to udawało było powodem podziwu i jednocześnie zazdrości. Tak to postrzegał mój dziecięcy, niedoświadczony życiowo umysł. Egzotyka na tle powszechnie obowiązującej szarej urawniłowki w każdej dziedzinie życia przeciętnego Polaka (nieprzeciętni byli bardziej równi od równiejszych), była w cenie. Nieważne dokąd, byle się wyrwać z klatki.
Bywało że z klatki do jeszcze ciaśniejszej klatki, wyposażonej dodatkowo w obrożę.
Na przykład do Libii. Kraju rozwoju partnerskiego, któremu Polacy bardzo chętnie pomagali we wprowadzaniu nowoczesności. Najczęściej na polu budowlanym. To tam w latach 1985-1988 trafił autor tej książki. A wszystko zaczęło się od chęci wyjazdu (któż jej wówczas nie miał?!) połączonej z potrzebą zarobienia dolarów i snu o palmie. Wierzyć, nie wierzyć w prorocze sny, ale dokładnie tej, którą zobaczył już na libijskiej ziemi:
Była więc wyśniona a zarazem realna palma, egzotyczna Libia, praca tłumacza w firmie budującej drogi i mosty oraz obiecujące powitanie nowo przybyłych pracowników dyrektora personalnego w bazie, wyliczające warunki nie pracy, a niemalże sanatoryjnego pobytu: zarobki wielokrotnie wyższe niż w kraju, i to w twardej walucie, bezpłatne zakwaterowanie, tanie, obfite i smakowite obiady w stołówce, troskliwą opiekę lekarską, zajęcia sportowe i bogate życie kulturalne.(…) Jest basen, boisko do piłki nożnej, siatkówki i kort tenisowy, a codziennie po pracy wyświetlane są filmy.(…) Jest zespół pieśni i tańca, a także orkiestra. Pracę umila muzyka nadawana przez radiowęzeł. Osobom wierzącym zapewniono nawet wyjazdy do kościoła!
Uwierzyłam!
A potem zaczął się seans filmowy, o którego reżyserię podejrzewałabym Stanisława Bareję, gdyby nie fakt, że stworzył go autor. Czytałam i trzymałam się za brzuch, bo już nie miałam siły się śmiać, ale umysł domagał się więcej. W połowie książki miałam wątpliwości, czy ja czytam powieść komediową czy reportaż? Przecież okładka zapowiadała poważną treść, a w środku bawiła wypaczona, wykrzywiona rzeczywistość polska ze wszystkimi przywarami i wadami przeniesiona na grunt libijski! W połączeniu z nim, dająca mieszankę absurdalności podniesionej do kwadratu. Na dodatek opowiedziana w gronie męskim, gdzie żadne słowa nie były obce, a zwłaszcza te dosadniejsze (jak sam autor stwierdził, łatały swobodnie niczym motylki nad łąką), a temat kobiet jednym ze stałych (obok pieniędzy, alkoholu i jedzenia) punktów rozmów. Ba! Jeden rozdział został poświęcony tylko i wyłącznie problemom sercowo-seksualnym mężczyzn ( w tym autora) rzuconych na kilkuletnie kontrakty w sam środek pustyni muzułmańskiego kraju, w którym niewinne czasopisma jak Przyjaciółka i Kobieta awansowały wśród libijskich mężczyzn do rangi hardcorowych czasopism pornograficznych. Odsłonięte twarze, ramiona i nogi kobiet na fotografiach przyciągały miejscowych, młodych mężczyzn, którzy krążyli wokół Centralnej Bazy jak sępy wokół trupa moralnego rozkładu wydając ni to tęskne krzyki pożądania, ni to sprośno-pytające zawodzenie z prośbą o seksualną(!!!) gazetę.
I tutaj się zadumałam.
Po pierwsze nad symboliką tej sceny, która jak żadna inna pokazuje przepastne, głębsze od amerykańskich, kaniony różnic kulturowych, a po drugie nad szczerością autora. Nie znam innego reportażysty, który by w tak bezpruderyjny sposób pisał o tym aspekcie własnego zawodu. A właściwie w ogóle o tym pisał! Temat życia seksualnego na obczyźnie i w podróżach uznawany jest za bardzo prywatny, nietykalny i tabu. Tylko że potem, kiedy niewierność wychodzi na jaw, zaczynają się procesy o zniesławienie i zbezczeszczenie pamięci guru. A tutaj proszę! Człowiek z krwi, kości i potrzeb, również tych męskich, niestroniący od nadarzających się okazji. Na ucho zdradzę, że ze szczegółami o pełnym wachlarzu układów erotycznych. Brakowało chyba tylko górala z łabędziem i Ledy z owieczką. Ale cicho sza!
Uwaga!
Żony i inne Penelopy mające ukochanych w dalekich krajach, dla własnego dobra i spokojnego snu, lepiej niech tej książki nie czytają! Trzy lata męskiego towarzystwa na pustyni, wśród kobiet tak ubranych, skromnych i niedostępnych, złamie najwierniejszego!
A do tego opowiedziane tak, że… A zresztą, co ja będę pisać, skoro można samemu się przekonać o stylu narracji w udostępnionych czytelnikom fragmentach tej książki.
Ale ten humor i ironia, poprzez które autor opisywał karykaturalny obraz życia ówczesnych Polaków na obczyźnie i samej Libii i Libijczyków za rządów Kaddafiego, był niezbędny do zbudowania dystansu do otaczającej rzeczywistości.
Skrajnie niebezpiecznej i śmiertelnie groźnej.
Były momenty, kiedy autor zapominał o tym bezpiecznym dla mnie parasolu albo celowo przybierał poważny ton, a wtedy wiało grozą – nie tą polską, do której byłam przyzwyczajona, ale libijską. Przerażająco prześwitywała przez narrację autora. Wychylała się spomiędzy frywolnych zdań, a to komunikatem o kolejnych powieszonych wrogach przywódcy państwa na fortepianowych strunach na stadionach w Trypolisie i w Bengazi, a to przyłożoną lufą karabinu do głowy z powodu podejrzeń o szpiegostwo, a to rzuconą realną groźbą więzienia (szansa przeżycia w nim to maksymalnie rok!) za niepodporządkowanie się postanowieniom urzędników albo policjantów czy nawet zwykłych mieszkańców, a to przymusowym udziałem w antyamerykańskich manifestacjach (włączając w nie samych Amerykanów!) czy karą śmierci za „sabotaż” budowlany, bo obowiązkiem wykonawcy drogi jest zbudować ją tak, aby żadna ulewa jej nie rozmyła, a szczególnie wówczas, kiedy ma się nią przemieszczać bardzo ważna osobistość. A wszystko to na tle rządów Kaddafiego i polityki państw rozwoju partnerskiego, do których należała również socjalistyczna Polska. Reżimowego kraju, który nie miał przyjaciół, z sąsiadami był skłócony, a jego jedynym atutem była ropa.
Jeśli ten bardzo niekorzystny obraz społeczeństwa libijskiego jest prawdą, bo przecież to tylko skondensowana, subiektywna opinia pracujących i żyjących w nim ówczesnych Polaków, to czeka nas bardzo, bardzo trudna współpraca z Libijczykami, w budowaniu demokracji, jakiej podjęliśmy się po śmierci Kaddafiego.
I jestem trochę tym przerażona!
Bo ta książka nie tylko tłumaczy, dlaczego Kaddafi musiał skończyć tak jak Nicolae Ceauşescu, a nie Saddam Husajn (chociaż efekt końcowy był taki sam), ale również dlaczego nie powinniśmy angażować się w tę pomoc.
Dlaczego wiec mój rząd zdecydował się na to?
Odpowiedź nie zmieniła się od czasów „pomocy rozwoju partnerskiego” – ropa!
Obym się w tych moich wnioskach myliła!
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Fakty reportaż wywiad
Tagi: książki w 2011
Dodaj komentarz