Wszystkie lektury nadobowiązkowe – Wisława Szymborska
Wydawnictwo Znak , 2015 , 848 stron
Literatura polska
Oto co czytała nasza poetka i noblistka!
To tylko bardzo niewielka część tytułów, które wyszperałam z bibliotecznych półek, z 562 figurujących w tej pozycji. Gdybym napisała, że opisanych przez autorkę, popełniłabym lekkie nadużycie, ale o tym później. Już po treściach zawartych w tytułach można zorientować się, że nie będzie w niej beletrystyki. Tę autorka w swoich wyborach czytelniczych postanowiła świadomie pomijać, a nawet omijać szerokim łukiem, skupiając się na prawie lub w ogóle nieomawianych przez recenzentów czyli monografiach, poezji, biografiach, antologiach, leksykonach, słownikach, poradnikach i przede wszystkim publikacjach popularnonaukowych. Co ciekawe, według niej to właśnie one cieszyły się największym zainteresowaniem czytelników, zauważając we wstępie – większość gorliwie recenzowanych książek (większość – czyli nie wszystkie) miesiącami zalegała półki i szła w końcu na przemiał, natomiast cała ta pokaźna reszta, nie oceniana, nie dyskutowana, nie zalecana, rozchodziła się jakoś raz-dwa. Tak na marginesie – imiesłowy przymiotnikowe autorka pisała według starej szkoły ortografii, co trochę mieszało mi się z obecnie obowiązującymi zasadami. I dalej, kończąc myśl – Przyszła mi ochota, żeby poświęcić jej trochę uwagi.
I poświęciła!
Nawet nie trochę, ale wręcz całą. Z dużym rozmachem tematycznym sięgała po poradniki, leksykony i słowniki chociażby takie, jak ten:
Teoretycznie byłam przygotowana na niespodzianki, a jednak zaskakiwała mnie swoimi królikami wyciąganymi z kapelusza. Z tych największych zadziwień, ale i zaciekawień, jak sobie poradzi (a radziła sobie, radziła!), wymienię tylko podręcznik przeznaczony dla uczniów IV klasy techników krawieckich, kalendarz ścienny na rok 1973 oraz uwaga!, uwaga!, hit pozycji – telewizję. Medium, które uznała za „książkę zastępczą” o wielomilionowym nakładzie wydaną w 1996 roku, dla 50 procent dorosłych Polaków, którzy już nic drukowanego nie czytają. Ciekawe, co napisałaby o Internecie!? Te wybory czytelnicze dokonywane spontanicznie, bo akurat przechodziła koło księgarni i kupiła coś z fizyki i budownictwa, a będąc w Zakopanem na urlopie, poradnik dla kobiet w ciąży, budowały we mnie jedno, ale ważne pytanie – jak osoba nieznająca się na tych dziedzinach nauki (wszak autorka to poetka i humanistka) może wypowiadać się merytorycznie na ich temat? Czy takie recenzje będą wiarygodne? I tutaj wrócę do mojego nadużycia przy sięganiu do pojęcia „opisywanie książek” przez autorkę.
Otóż poetka, jak sama kategorycznie podkreśliła we wstępie, nie pisała recenzji!
Lojalnie uprzedziła nastawiającą się mnie na taką formę, wyjaśniając – Szybko połapałam się, że jednak recenzji pisać nie potrafię, a nawet nie mam na to chęci. Że w gruncie rzeczy jestem i chcę pozostać czytelniczką amatorką, na której nie ciąży przymus bezustannego wartościowania.
Czyż to nie miód na serce blogera książkowego, który musi tłumaczyć się, że nie pisze recenzji?
Ale wracając do tłumaczeń się autorki, która odważnie przyznawała – Z książki zrozumiałam niektóre rozdziały we względnej całości, tu i ówdzie poszczególne stronice, niekiedy tylko pojedyncze zdania. Gdy pojawiały się wzory i tabele, opuszczałam całe partie… To o Siedmiu stanach materii Wernera Emmericha i współautorów. Studentom pedagogiki współczuła czytania ze zrozumieniem podręcznika akademickiego, którego oni nie chcą, ale muszą, a autorka nie chce i nie musi. I czytać nie będzie z powodu jednego, zniechęcającego zdania, które podważyło jej szacunek dla uczoności, która nie potrafi się jasno i foremnie wypowiedzieć. Przy okazji dowiedziałam się, że byłam obiektem współczucia noblistki – spóźnione, ale wielkie dzięki! Jak widać, pisała, co chciała i jak chciała.
I drukowano ją!
Mało tego! Rubryka Lektury nadobowiązkowe, w której pojawiały się jej teksty zyskała tak dużą popularność, że ich wybór ukazał się w formie książki. Tegorocznie wydana pozycja jest szóstą (o ile dobrze policzyłam) z kolei, z tą różnicą, że zawiera wszystkie teksty ukazujące się od 1967 do 2002 roku najpierw w Życiu Literackim, a potem w Piśmie, Odrze i wreszcie w Gazecie Wyborczej.
Gdzie tkwi tajemnica popularności?
Pomijam skutki otrzymania literackiej Nagrody Nobla wyrażające się w zawodowym zainteresowaniu biografów i badaczy jej twórczości. Dla nich to kopalnia wiedzy o noblistce wyczytywanej między wierszami i przebogate złoża odpowiedzi dostępne tylko tutaj. Można się dowiedzieć, kto onieśmielał autorkę do końca jej życia, o czym marzyła, co jej się śniło, dlaczego zbierała śmieci na biwaku, co ją irytowało w ludziach, jak brzmiało pierwsze zdanie jej nienapisanej powieści i kogo chciała przestraszyć nożem w zębach oraz wiele, wiele innych perełek. Może prozaicznych i drobnych informacji, ale bezcennych okruchów dopełniających jej osobowość. Jej obraz. To wszystko pominę, bo ich wartość w tym zakresie jest bezsprzeczna. Skupię się na walorach tekstów, które, jak już zakodowałam sobie wcześniej, recenzjami nie są.
Są felietonami!
I radzę je tak nazywać, bo inaczej – Kto nazwie te Lektury felietonami, będzie mieć rację. Kto uprze się przy „recenzjach”, ten mi się narazi. – grozi autorka. A przypominam, że nóż w zębach potrafi nosić. I nie ma znaczenia, że już nie żyje. Ma fanów, którzy ten nóż chętnie użyją. Ta forma publicystyki, do której się przyznaje, dała jej nieograniczone możliwości prowadzenia myśli kocimi ścieżkami, a za nimi pióra. To z tego wstępu, umieszczonego w tej pozycji, pochodzi popularne zdanie cytowane przy okazji wszelkich okoliczności związanych z książką i czytelnictwem – Po staroświecku uważam, że czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła.
I bawi się!
Dobiera sobie tytuły pod wpływem impulsu wywołanego skojarzeniem lub ciekawością, a zaglądając do środka niekoniecznie skupia się na jej treści. Daleka jest od omawiania analizowanych zagadnień, struktury, stylu i języka przekazu, charakteru książki, nurtu reprezentowanego i wartościowania jej. W tym ostatnim nie do końca jest konsekwentna, bo często spotykałam zdania polecające wprost lub niepolecające, ubrane w szaty dyplomacji – Książkę warto czytać przed zaśnięciem. Jest dość ciekawa, żeby oderwać myśl od utrapień teraźniejszości, i wystarczająco nasenna , żeby wypaść z rąk w stosownej chwili. To o Żonie dla pretendenta Peggy Miller, a wybór należy do czytelnika. Książka dla autorki bywała czasem przeżyciem głównym, a czasem tylko pretekstem do snucia luźnych skojarzeń. W pierwszym przypadku robiło się poważnie, a w przypadku drugim wesoło, z humorem i inteligentną ironią połączoną z autoironią. Zamyślałam się wspólnie nad problemami świata w skali makro i w skali mikro, gdy chodziło o pojedynczego człowieka. Nadal bardzo aktualne! Irytowałam się również, gdy dostrzegała głupotę ludzkości lub tę ludzką, śmiejąc się z przywar człowieczych. Porównywałam wrażenia polekturowe, gdy nasze czytelnicze wybory kilkakrotnie spotykały się. Nie muszę dodawać, że nijak się do siebie miały. Zapamiętałam zupełnie co innego, a autorka pisała o jeszcze zupełnie innych zauważeniach. Wynotowałam sobie trzy tytułu do koniecznego przeczytania: Żebrak F. M. Esfandiary’ego, Yanoama E. Biocci oraz Ja jestem Żyd z „Wesela” R. Brandstaettera. Nie dziwiłam się, kiedy co kilkanaście kartek narzekała na jakość ikonografii w książkach wydanych do lat 90., nazywając ją mglistą i plugawą. Wystarczyło wybrać jedną książkę z przygotowanego przeze mnie stosiku. Padło na Dochotoro znaczy lekarz Leopolda Pawłowskiego. I proszę bardzo:
Gdyby nie podpis pod fotografią, nie wiedziałabym, czym są te szare plamy. W tym kontekście atlas z grzybami z lat 70. czynił książkę narzędziem samobójstwa i morderstwa wielokrotnego. Ten przykład wyjaśnił mi przy okazji, dlaczego ten prezentowany na początku stosik autorki jest taki szary i nijaki. I dlaczego nie ma zdjęć okładek przy każdej nocie. Dla mnie, czytelniczki, dla której zdjęcie okładki podczas jej opisu jest normą, stwarzało poczucie niekompletności. Jednak oglądając okładki książek wyłowionych z półek bibliotecznych, odpowiedź nasuwała się sama:
Skromnie, jeśli nie ubożuchno było kiedyś. Przynajmniej do 1990 roku, kiedy ruszył kapitalizm rynkowy i wydawnictwa zaczęły ścigać się w licytacji atrakcyjności szaty graficznej w walce o czytelnika.
Moje spotkania z autorką traktowałam jak krótkie spojrzenia z innej strony na poruszane zagadnienia prowadzące do wewnętrznej polemiki. Sięgałam po nie w każdej wolnej chwili. Czasami przysiadałam się do pani Wisławy na kilkadziesiąt sekund, bo tyle zostało do wyjścia z domu, a czasami na kilka godzin, najchętniej wieczorem z kilkoma filiżankami herbaty pod rząd. To jedna z tych publikacji, której czytanie mogłam „przekładać” powieściami, nie bojąc się pomieszania akcji, faktów i bohaterów. Spędziłam z nią nieśpieszne dwa tygodnie. To wystarczyło, żeby się przyzwyczaić do codziennej „porcji z Szymborskiej” uczącej pokory i dystansu do siebie. Do jej głosu znanego z filmów dokumentalnych, który gdzieś tam słyszałam w tle tekstu, do jej uśmiechu puentującego felieton. Trochę figlarnego, a trochę szelmowskiego, a co idealnie oddaje zdjęcie umieszczone na tylnej okładce:
Czułam jej osobowość. Żyła w tych tekstach przesyconych jej poglądami, wrażeniami i emocjami. Niepokorna, swobodna tak, jak tylko może być wolny każdy poeta w swoich interpretacjach widzenia świata, z poczuciem humoru, wyznająca zasadę – ja wiem, że mam mówić o słoniu, ale to zwierzę posiada trąbę, jak dżdżownica, więc będę mówiła o tej dżdżownicy. To dlatego każde spotkanie było dla mnie niespodzianką. Z czasem przestałam sugerować się tytułem książki, bo jeśli nawet byli w tytule pacjenci, to tematem głównym okazywał się lekarz, a jeśli trafiło na Historię Bliskiego Wschodu w starożytności Julii Zabłockiej to było o… poetach. I jak pięknie było o tych poetach. Równie pięknie i mądrze, jak o poezji podczas wystąpienia na uroczystości wręczenia poetce Nagrody Nobla. A jeśli komuś to się nie podobało, to padała riposta – A kto z Państwa ma mi za złe, że kluczę na marginesach przeczytanej książki, ten za chwilę się przekona, że następna recenzyjka będzie jeszcze bardziej nie na temat.
I było, oj było i oj się działo!
Więcej pisać nie będę, bo po pierwsze – wszelkie streszczenie dobrej książki jest głupie, jak powiedział twórca eseju Michel de Montaigne, a po drugie – Książka to towar osobliwy, tym między innymi różniący się od sera, że jeśli nie znajdziemy tej, której szukamy, to i nie kupimy żadnej innej zamiast, jak powiedziała Wisława Szymborska.
Dlatego zamiast czytać moje wrażenia polekturowe, zachęcam do sięgnięcia po przyczynę ich pojawienia się. I tutaj mój szelmowski uśmiech – 🙂
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Popularnonaukowe
Tagi: książki w 2015
Dodaj komentarz