Wakacyjny dyżur – Ben MacFarlane , Neil Simpson
Przełożyła Zuzanna Marchant
Wydawnictwo Pascal , 2013 , 349 stron
Literatura angielska
U dołu okładki tej książki ujrzałam taką rekomendację:
Piorunująca?
Jak najbardziej, bo poraża przede wszystkim ukazaniem skali ludzkiej lekkomyślności i niefrasobliwości – ujmując rzecz dyplomatycznie. Bardziej nerwowy człowiek ode mnie użyłby dosadniejszych słów, a autor publikacji Nagrody Darwina miałby w czym wybierać do kolejnego tomu przykładów samoeliminującej się głupoty.
Idealna dla fanów seriali medycznych?
Również jak najbardziej! Ale ja będę ją polecać wszystkim, bez wyjątku, a zwłaszcza tym, którzy wybierają się dokądkolwiek i na jakiekolwiek wakacje poza granice naszego kraju. Szczególnie osobom, które kombinują oszczędzanie na ubezpieczeniu medycznym. Takim „myślicielom” wciskałabym tę książkę na siłę.
Mnie nie uświadomiła ta publikacja, która stała się raczej poszerzeniem oraz uzupełnieniem przypadkowej i bardzo pouczającej obserwacji takiego wakacyjnego dyżuru na oddziale szpitala położonego w okolicy nadmorskich miejscowości wypoczynkowych. Były dni kiedy nic się nie działo, ale były i takie, kiedy odział przypominał szpital polowy toczących się gdzieś w pobliżu działań wojennych – krążący helikopter, kursujące karetki, uwijający się ratownicy medyczni i te, które przyjmowały na siebie największą falę uderzeniową nieszczęśliwych wypadków ludzi z całej Polski – pielęgniarki. Szczęście w nieszczęściu, że wypoczywającym przytrafiło się to we własnym kraju, nawet jeśli przyjechali z dalekiego Śląska. Mimo wszystko byli jednak u siebie.
A co by było, gdyby wypadek przydarzył się w szerokim świecie?
O tym właśnie opowiada Ben, współautor tej książki, lekarz i zarazem jej bohater, pracujący przez rok w bardzo mało znanym zawodzie – repatriacji medycznej. Jego zadaniem było bezpieczne sprowadzenie chorego, na zlecenie prywatne lub firmy ubezpieczeniowej, obywatela angielskiego przebywającego poza granicami kraju, do Anglii. W najlżejszym przypadku repatriacja medyczna mogła polegać na trzymaniu pacjenta za rękę i podtrzymywaniu go na duchu podczas podróży powrotnej.
W najgorszym…
I tutaj zaczyna się fascynująca opowieść Bena, która nie ma w sobie nic z przewodnika medycznego czy poradnika, a jest opowieścią napisaną przez życie i bardzo często bezmyślność ludzką o ponad trzydziestu, najbardziej zwariowanych, nieprzewidywalnych, spektakularnych i dramatycznych przypadkach, których przebieg trzymał mnie w napięciu niczym thriller medyczny. Najbardziej ciekawe w tych opowieściach były trzy elementy, składające się na miniopowieść – historia człowieka, który uległ wypadkowi, problem, jaki pojawiał się podczas transportu i kreatywność Bena daleko wybiegająca poza podręcznikową wiedzę. Jak ja mu sekundowałam w nieszablonowym myśleniu, by zdążyć przed śmiercią! A wszystko po to, by na wysokości kilkudziesięciu kilometrów, w warunkach pasażerskich (rzadko trafiał się prywatny samolot ratowniczy z wyposażeniem latającego oddziału intensywnej terapii), z jedynie medyczną torbą pod ręką, uratować nawet nie zdrowie, ale życie pacjenta. Bezlitośnie działało tutaj drugie z Praw Murphy’ego – Jeżeli coś może się nie udać – nie uda się na pewno.
I psuło się na potęgę!
I to tak szybko, że Ben nie miał czasu włożyć gumowych rękawiczek, chociaż nie wiem, czy taka ochrona na przykład przed AIDS, byłaby wystarczająca w sytuacji wymiotującego pacjenta krwią. Ben mógł tylko sobie powtarzać pod nosem – „Nie wdychaj, Ben, nie połykaj”, gdy kolejna fala krwi wylatuje w moją stronę. A wszystko to wśród innych pasażerów-gapiów, robiących sobie kolejne „fajne” zdjęcie z wakacji. Na to wszystko nakładała się osobowość pacjenta, z którą musiał sobie dyplomatycznie radzić niczym mediator. Od uległej i posłusznej, witającej go z ulgą i łzami w oczach, poprzez typową marudę lub histeryczkę (zdarzali się pacjenci chorzy psychicznie), na skrajnie roszczeniowej postawie skończywszy, witającej mało przyjaznym tekstem – Z wielką, kurwa, radością doktorze jakiśtam. Masz pojęcie, co ja tu przeszłam? Nie zapaliłam od tygodnia. Nie miałam telewizji. Utknęłam na oddziale z Bóg wie kim, a tobie zajęło tydzień, żeby ruszyć dupę i przyjechać. Nie wiem, jaki był, kurwa, sens płacić ubezpieczenie. A to był dopiero początek! Jeśli do tego dodać nie tak rzadkie przypadki innych pasażerów, do których wołano Bena, typu pękniecie woreczka z narkotykiem w żołądku szesnastoletniej szmuglerki na trasie Jamajka – Londyn, zmianę czasu, turbulencje uniemożliwiające iniekcję ratującą życie, to musiało w końcu pojawić się pytanie, które dręczyło mnie przez cały czas – Ben, dlaczego ty to robisz!? Nie możesz założyć rodziny, ze znajomymi nie widujesz się prawie w ogóle, twoi przyjaciele to ludzie z pracy, dziewczyna od ciebie odeszła, bo nigdy nie było ciebie w domu, masz problem z utrzymaniem regularnych kontaktów z rodziną i ten permanentny stres, bo nigdy nie wiesz, co się wydarzy i czy sobie z tym poradzisz. O zakażeniu jakimś świństwem już nie wspomnę. Nie powiesz mi chyba, że dla tych samotnych obiadów w różnych restauracjach świata, przepięknych widoków, z którymi nie masz się z kim dzielić czy egzotycznych miejsc oglądanych zawsze w samotności?
Tak sobie dywagowałam w nieustającym podziwie dla jego osobowości.
Enigmatyczną odpowiedź znalazłam w tym zdaniu, które było idealną ripostą na moje wątpliwości – Ale nadal wydaje mi się , że jest to najlepsza praca na świecie. Więcej światła rzuciła jego szefowa, która wspomniała nie tylko o kompetencji medycznej, ale i o cechach osobowości jakich poszukiwała wśród kandydatów podczas rozmów o pracę – empatia, pasja, kreatywność, otwartość na świat i gotowość na wszystko, co może im on zaoferować, a przede wszystkim błysk w oczach, przeczucie, że ten ktoś będzie kochać przygodę i podróże. Od siebie dodam – i mieć anielską cierpliwość do pacjentów, którzy w wieku siedemdziesięciu czterech lat z niewydolnością serca, astmą, zapaleniem płuc, i Bóg wie czym jeszcze, kupuje osiemset papierosów i dwie wielgachne butle ginu. Zamierza też wziąć trochę wódki…, licząc na to, że Ben mu to będzie targał oraz nie dziwić się niczemu. I tym przypadkom nieszczęśliwym jak wypadek samochodowy, złamanie kręgosłupa podczas kitesurfingu, na nartach wodnych lub skuterze śnieżnym, zwykłe poślizgnięcie się czy pech globtrotera, który był wszędzie, skoczył na bungee, leciał na paralotni, jeździł na snowboardzie, nurkował i pływał kajakiem. Wędrował, obozował, pracował na farmie i wspiął się na kilka gór, by na koniec zostać przejechanym przez samochód na… przystanku autobusowym. Ale i tym przypadkom na własne życzenie z różnych powodów – babci, która pomyliła lek z ecstasy wnuczki fundując sobie zawał serca, nastolatkowi, który spadł z balkonu, podglądając lokatorki czy skok do niesprawdzonego basenu.
Tyle może się wydarzyć w warunkach pokojowych.
A jeśli ktoś wybiera się na wczasy do kraju ogarniętego wojną domową?
Za komentarz niech posłuży cytat, który zabrałam ze sobą ze szpitalnej świetlicy:
Wiara w to, że JAKOŚ to będzie, a w razie czego państwo zorganizuje środek transportu dla poszkodowanych obywateli, jak usłyszałam od jednej z podróżnych udającej się do Egiptu, zbiera wśród ludzi ogromne żniwo. Dosłownie krwawe. I to właśnie ona jest w tej książce najbardziej porażająca. Aż chce się powiedzieć, parafrazując znaną myśl Kartezjusza – Wiem, więc jestem.
I żeby było jasne – ja nie zniechęcam do podróży, ale zachęcam do brania w nią również głowy.
P.S.
Zwłaszcza w podróż służbową z zamiarem skorzystania z klubu nocnego, a z którego balkonu potem się wypada. Jeśli się przeżyje, to głowa jest bardzo potrzebna do wymyślenia wiarygodnej wersji wydarzeń dla żony. Ben do tego wszystkiego miał ogromne poczucie humoru. Bez tego jego relacje mogłyby się okazać medycznym horrorem!
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Fakty reportaż wywiad
Tagi: książki w 2013
Dodaj komentarz