Podróże po Azji Środkowej: 1885-1890 – Bronisław Grąbczewski
Wydawnictwo Naukowe PWN , 2010 , 711 stron
Seria Odkrywanie Świata
Literatura polska
Gdzież ja nie byłam! Czegóż nie widziałam! A najważniejsze z kim to wszystko przeżyłam! Panie i Panowie… oto Bronisław Grąbczewski !
Że kto to taki? Też nie wiedziałam i również zadałam sobie to pytanie patrząc na okładkę książki, a którego wstydzić się będę do dni mych ostatnich. Odkąd jednak czytam serię Odkrywanie Świata, niezwykłe osobowości z minionych stuleci, a zwłaszcza ich dokonania, stają mi się nie tyle bliskie, co ważne dla wiedzy o dokonaniach Polaków.
Bronisław Grąbczewski, jak pisze we wstępie Andrzej Grzeszczuk, to osobowość, która ze wszech miar zasługuje na miano postaci niezwykłej. Generał rosyjski, gubernator Astrachania, hetman kozacki, wielki podróżnik, zarazem polski szlachcic, syn powstańca styczniowego. Być może dlatego spotkałam się również z określeniem zdrajca i szpieg w tej informacji o książce.
A co sam mówi o sobie?
Pomny przysięgi na wierność ojczyźnie złożonej ojcu i w obawie by nie użyto przeciwko mym rodakom, natychmiast wszcząłem starania o translokację na Wschód. W Turkiestanie, na Dalekim Wschodzie i w Astrachaniu spędziłem 35 lat i wróciłem do Warszawy dopiero w roku 1910, jako emerytowany generał dywizji i były hetman kozacki. To umiłowanie do wędrówek myśliwskich, żądza nowych wrażeń i odkryć, a przede wszystkim miłość własna, którą błędnie umysłem współczesnego człowieka skojarzyłam z egoizmem, a która w ówczesnych czasach przybierała postać dumy, honoru lub ambicji w zależności od okoliczności wydarzeń, pchały go w liczne trasy wypraw naukowych. W tej książce opisał tylko 5 lat ze swojego długoletniego pobytu na Wschodzie, w tym przypadku spędzonego w Azji Środkowej dzisiejszych terenów Zachodnich Chin, Afganistanu i Tadżykistanu.
To właśnie tam zabrał mnie na trzy wyprawy do Kaszgarii, Pamiru, Hindukuszu, do źródeł rzeki Indus oraz w pustynie Raskemu i Tybetu. A każdą inną, z mapą geograficzną usianą białymi plamami, uzupełnianymi na bieżąco w trakcie wędrówki przez autora wspomnień. Bo dla niego, obeznanego już z obyczajami i kulturą tych stron, najważniejsze były badania naukowe – mierzenie położenia i wysokości n.p.m. napotykanych gór, szczytów, przełęczy, kotlin, wyżyn, dolin, rzek, nadawanie bezimiennym nazw, sporządzanie kilka razy dziennie notatek z danymi meteorologicznymi, zbieranie minerałów i owadów, łowienie drobnych zwierząt, polowanie na duże ssaki, zdejmowanie zdjęć, jak to zapożyczając z rosyjskiego mawiał o fotografowaniu okolic i miejscowej ludności. Jego cenne materiały naukowe służyły potem Polskiemu oraz Rosyjskiemu Towarzystwu Geograficznemu do naukowych opracowań. Doczekał się nawet nazw zwierząt swojego imienia lub nazwiska, nie wspominając już o reszcie splendorów.
Dla mnie natomiast była to przede wszystkim magiczna przygoda. Wyprawa niemal baśniowa do świata, z którego do czasów obecnych niewiele zostało. Do miast rządzonych karą chłosty lub śmierci, w których funkcjonowała izba tortur rodem ze średniowiecza, a zakuci w szale (rodzaj dybów) snujący się po ulicach, byli częstym widokiem na jego ulicach. Krain, w których można było kupić, posiadać lub sprzedać człowieka w niewolę. Ludzi, dla których widok rozpuszczającej się sody w szklance wody był wystarczającym powodem do podejrzeń o magię i sprowadzaniem złej pogody. Czczących grób praojca Adama i tolerujących wyznawców sekty Kalender, mieszkających na cmentarzach. Zatkniętych głów, ściętych wrogom, na żerdziach wrót i murach miasta. Żebraków i bogaczy liczących majątek tylko w tysiącach koni i bydła, ale ubiorem i sposobem życia nieróżniących się niczym. Władców zabijających własnych ojców, by samemu objąć tron. Wystawnych przyjęć towarzyszących wizytom i rewizytom najznamienitszym członkom wspólnoty, na których obfitość, różnorodność jak i sposób przyrządzania dań wprawiała w zdumienie, a pijawki smażone w cukrze czy kołduny z psiego mięsa były poważnym wyzwaniem dla polskiego podniebienia. Świat emirów, wezyrów, chanów, wędrownych bardów, książąt, ale niestety bez księżniczek. Kontakt z kobietami był bardzo utrudniony, a przez to sporadyczny i tylko przypadkowy. Ich rola była ściśle wyznaczona przez patriarchalne normy społeczne, dając podróżnikowi podstawę do takiego wniosku: Były one mniej lub więcej powabnemi samicami, zupełnie pogodzonemi ze swem poddańczem położeniem. Ten cytat to również próbka języka jakim posługiwał się autor, o którego pozostawienie w oryginalnej pisowni postarał się wydawca. Od siebie dodam – na szczęście!
A każda z tych wypraw bardzo niebezpieczna. W rejonie, w których ścierały się wpływy trzech ówczesnych mocarstw: Rosji, Chin i Anglii, walczących o dominację na tych dziewiczych terenach, z narodami oddającymi się pod opiekę jednego bądź drugiego państwa, w zależności od prowadzonej polityki wobec ludności, wszczynającymi wojny o tereny, w których zwyciężonych mordowano do ostatniego człowieka, trzeba było kunsztownej dyplomacji, którą posługiwał się podróżnik, by nie stracić cennych zbiorów, koni, przyrządów naukowych, a nawet życia przechodząc przez takie mosty:
lub wąskie ścieżki u podnóża gór, o ile w ogóle istniały:
By nie poddać się skrajnie trudnym warunkom wysokich gór, znieść bardzo niskie lub bardzo wysokie temperatury, przetrzymać nawałnice śniegu, deszczu (nieznane mi wcześniej zjawisko silu) i ataki dzikich zwierząt, nie umrzeć z pragnienia, wychłodzenia lub z powodu chorób. O rozmiarze wypraw świadczy dołączona do książki mapka, na której grubszymi liniami zaznaczono szlak karawany, a która była mi bardzo pomocna, wręcz niezbędna w śledzeniu kolejnych etapów wędrówki.
I jeszcze jedno wrażenie, a właściwie obraz, jaki pozostał w mojej pamięci. Portret nieprzeciętnego człowieka, który niewiele opowiedział o sobie, ale to o czym pisał i jak to napisał, pozwoliło mi na ujrzenie osobowości nietuzinkowej. Człowieka honoru, subtelnego dyplomaty, potrafiącego pozyskać sympatię cara i jego syna, a tym samym fundusze na badania, miłość i wierność poddanych mu kozaków, podziw i przyjaźń herszta bandy. Dla którego szacunek wobec drugiego człowieka cenił sobie bardzo wysoko. Sprawiedliwy w traktowaniu współtowarzyszy podróży. Odważny w podejmowaniu trudnych decyzji w sytuacjach zaskoczenia. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, więc westchnę tylko mówiąc – gdzie ci mężczyźni z tamtych lat? Z takim obeszłabym świat dookoła kilkakrotnie, ufając bezgranicznie, że moje życie przedkładałby nad swoje. I tylko siwka żal… Wiernego konia, który uratował życie swemu panu. Musiałam mocno zżyć się z karawaną, skoro żal mi konia nieżyjącego od ponad 120 lat!
Tak to jest, jak się człowiek zatopi w siedmiuset stronach innego świata z taaaakim Mężczyzną…
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Podróżnicze
Tagi: chiny
Dodaj komentarz