Obrazki z Nebraski – Grażyna Trela
Wydawnictwo Prószyński i S-ka , 2011 , 280 stron
Literatura polska
Nie miałam w podróż zabierać akurat tej książki, ale uległam mojemu nawykowi zerkania na pierwszych kilka zdań, będących dla mnie papierkiem lakmusowym zapowiadającym smak języka oraz stylu i…
Przepadłam!
Książka pojechała ze mną w tę i z powrotem. Siedziałam przy oknie ze światem PRL-u w dłoni, w pamięci i sercu, spoglądając od czasu do czasu na mijaną rzeczywistość kilkadziesiąt lat później, ciągle w budowie według optymistów z PO lub w bałaganie według pesymistów z PiS. Dojechawszy do celu, książka była przeczytana, a właściwie obejrzana oczami narratorki. Niczym album ze zdjęciami, chociaż w jej przypadku było to stare, metalowe pudełko, a w nim legitymacja szkolna, trójwymiarowa kartka pocztowa z mrugającą Japonką (…), książeczka harcerska, zdjęcia koleżanek z pierwszej A, a może D. Karta rowerowa, jakiś wisiorek z inicjałami, wypalone w drewnie imię Tomek, plik karteczek schowanych w pudełku po zapałkach i mnóstwo innych drobiazgów z przeszłości. Z miasteczka pod koniec lat 60. z osiedlem, w którym jeden z bloków dzieciaki, w uwielbieniu dla USA, nazwały Nebraska. A każda z tych rzeczy była wyzwalaczem lawiny myśli, skojarzeń i pozornie tylko bohaterem każdego z krótkich rozdziałów. Bo tak naprawdę bohaterami wspomnień byli ludzie i czasy, w których przyszło im żyć, widziane oczami dziecka. Wystarczył syfon na naboje do robienia wody gazowanej, a następował flashback i już toczyła się opowieść o przyjaciółce od religijnych profanacji, surowych rodzicach i zazdrości posiadania rzeczy niedostępnej innym. Albo koślawe pismo na karteczce i już kłaniały się czasy szkolne, przymus udziału w pochodach pierwszomajowych, monotematyczność wojny w telewizji i szkole, koleżanka Julka unikająca wujka pedofila czy kolega Paweł potrącony przez samochód. Albo kiosk Ruchu, w którym można było kupić, niby dla ojca, prezerwatywę Eros-Ex, która była idealnym katalizatorem wspomnień inicjacji seksualnych, stopniowanych przez całą opowieść, aż do tej najpoważniejszej.
Świat pełen sprzeczności, których dziecko nie rozumiało i absurdów, którego nie dostrzegało, bo był jedynym jakie znało, jakie kochało, do którego, już jako osoba dorosła, wracało we wspomnieniach i w snach. Jak pisze narratorka – …nasz słodko-gorzki kawałek życia. (…) miejsca, w których coś zostawiłam, jakąś książkę, list, wstążkę, które koniecznie muszę odnaleźć. Sprawdzić, czy jeszcze tam są.
Pochylałam się nad tym swoistym albumem, nad obrazkami z czasów komuny, nad migawkami pamięci obcej mi osoby i znajdywałam tam siebie, swoje życie, własne chwile, skojarzenia, emocje, odczucia, zapachy, smaki i kolory, mimo że moje lata dzieciństwa przypadły na końcówkę komunizmu w Polsce. Jak widać ustrój był zbudowany na bardzo solidnych, betonowych podstawach i jego charakterystyczne cechy rzeczywistości w swoim rdzeniu nie podlegały ewolucji. Nieraz kiwałam głową, że owszem, mnie też zmuszano do udziału w pochodach pierwszomajowych, że w TV praktycznie nie było co oglądać poza wojennymi serialami, że również próbowałam wziąć udział w akcji Niewidzialna ręka i również nie mogłam pogodzić szkolnej teorii Darwina z pewnikami poznawanymi na lekcjach religii. Uśmiechałam się na wspomnienie oranżady w proszku wyjadanej obślinionym palcem, przygód „erotycznych” tych niezamierzonych i tych „eksperymentalnych” czy ukradkowego podglądania nocnych seansów w TV, za głową przysypiających rodziców. Wzdrygałam się na zapach kaszy gryczanej serwowanej w przedszkolu i wspomnienie pierwszej poważnej rany.
Moc wspomnień i wzruszeń!
Zaskakiwały mnie tylko wątki, upchnięte między rozdziałami z życia kolegi narratorki – Rysia, który lubił pokazywać, by na końcu zirytować swoim niedokończeniem i bezcelowością jego zaczynania i rozwijania. Wprowadzało to pewien chaos i wrażenie bałaganu. Być może zabieg ten miał podkreślić charakter swobody, dygresyjności i przypadkowości wspomnień, w których chronologia nie jest konieczna, ale obawiam się, że jest to z mojej strony nadinterpretacja zamierzeń autorki i daleko posunięte usprawiedliwienie nie do końca dobrze poukładanej i przemyślanej kompozycji książki. Wrażenie to dopełniły ostatnie rozdziały, bardzo ogólne, przyśpieszające czas późniejszy, dorosły, szybko, zbyt szybko kończące wątki.
W ogóle niepotrzebnie je kończące!
Lepiej było pozostawić mnie u progu 1970 roku z niedopowiedzeniem o dalszych losach bohaterów. Ofiarować czas na pomyślenie, zadumanie, porównania lub zastanowienie się. Na przyjemne uczucie rozrzewnienia do czasów, może ciasnych, szarych, ograniczonych i zniewolonych, ale moich, własnych, w których było wszystko, co potrzebne, by przeżyć dzieciństwo bez pośpiechu i co pozwalało w pewnym wieku być szczęśliwym.
Po powrocie do domu, taka z głową w przeszłości, wyjęłam album z własnymi zdjęciami i odnajdując się na nich, przyglądałam się swoim ówczesnym myślom, problemom, zauroczeniom, powodzeniom i niepowodzeniom. Jednak tym, co wzbudza we mnie najwięcej skojarzeń, jest ta niepozorna linijka:
Kupiona w Zakopanem podczas kolonii letniej. To najtańsza i zarazem najtrwalsza inwestycja w moim życiu. Towarzyszy mi od szkoły podstawowej aż do dziś. Z tyłu autograf uczennicy szkoły podstawowej, ściągi z geografii już w liceum i niedawno zapisany numer telefonu…
Szmat życia na niepozornym kawałku drewna…
Ilekroć na nią spoglądam, pojawia się flashback i zaczyna się długa, bardzo długa opowieść…
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Wspomnienia powieść autobiograficzna
Tagi: książki w 2011
Dodaj komentarz