Koniec pieśni – Wojciech Zembaty
Wydawnictwo Znak Literanova , 2011 , 415 stron
Literatura polska
Poznałam świat mroczny, ohydny, przerażający mnie do tego stopnia, że wchodziłam do niego ostrożnie, delikatnie, niepewnym wzrokiem badając czekające mnie wizje, bojąc się następnego zdania, brzydząc się kolejnej sceny i błogosławiąc możliwość stania z boku w roli obserwatora, bezpiecznego przyglądania się zdarzeniom i śledzenia plecionych wątków. Z czasem nauczyłam się nie jeść podczas czytania tej książki z turpistyczną wizją świata, a właściwie dwóch równoległych rzeczywistości, w których śmierć i rozkład były normą, a jej symptomy i objawy skutecznego panoszenia się prawie na każdej stronie ropiały, czerwieniły krwią, uryną i kałem strachu, bólem prutych jelit, trzaskiem łamanych kości i smrodem. Przenikliwą, ostrą, mdlącą wonią wymiocin, bagiennych oparów, rozkładających się trupów, gnijących ran i cuchnących oddechów chorych dziąseł.
A jednocześnie byłam tym światem zachwycona, zafascynowana!
Przyzwyczaiłam się, nie podjadałam w trakcie czytania, z trudem przełykając nawet ślinę, ale brnęłam wbrew odruchom własnego organizmu, wbrew rozsądkowi i instynktowi samozachowawczemu w te realno-nierealne wizje sięgające samego Matecznika Bogów, do których drzwi otwierał stavalon. Rodzaj memoaktywnej substancji dla współczesnych bohaterów powieści, a dla druidów Zaklęcie Przejścia.
A nic nie zapowiadało właśnie takiej zaskakującej fabuły.
Prolog wprowadził mnie w znany świat umierającego króla Artura, którego ostatni rycerz Bedevir, pełniący wcześniej rolę jego giermka, pragnął ocalić Brytów przed saskim potopem. Potrzebował do tego wyjątkowego Naszyjnika, tak zwanego torka. Tradycyjnego insygnium celtyckich królów i bohaterów, który był przekutą wolą, zastygłą w metalu potęgą oraz Nosiciela, bez którego stanowił tylko stary, kosztowny złom. Razem, przy pomocy magii druidów, mogliby odzyskać świetność i przywrócić przyszłość Brytów. Tyle że Naszyjnik znalazł Igi, dziewiętnastolatek o popapranej przeszłości z dwudziestego wieku, nawiedzany przez koszmarne sny, po których pozostawały zupełnie realne rany.
Stavalon umożliwił połączenie losów ludzi, demonów i bogów ze średniowiecznej przeszłości i z dwudziestowiecznej teraźniejszości. Otworzył między nimi drzwi udowadniając, że światów nie dzieli nieprzekraczalna bariera. Współistnieją i czerpią z siebie. Stanowią jedność, w której czas, jakikolwiek czas, nie ma żadnego znaczenia. Dlatego Igi znalazł się w świecie Brytów, stając się Nosicielem Naszyjnika. Łukasz, jego psycholog, u którego początkowo szukał pomocy, mógł funkcjonować w obu, a demony z rzeczywistości równoległej, pożywiać się krwią i mięsem ludzi we współczesnej Warszawie.
Podobał mi się ten bezlitosny , okrutny świat, te plastyczne wizje, oniryczne majaki, wędrówki do najdalszych zakątków umysłu kryjących najstraszliwsze instynkty ludzkie i język je stwarzający, opisujący, ożywiający, pobudzający moje zmysły i wyobraźnię. Gęsty, bagnisty, wciągający, mamiący i taki realnie, niemalże namacalnie kreujący obrazy grozy godne najlepszych horrorów. Snujący fabułę pełną przejść z przeszłości do przyszłości, z jaźni do podświadomości, ze świadomości w sen, z rzeczywistości w magię i na odwrót.
Czułam ogromną wiedzę jaką autor zgromadził, by mógł powstać ten jeden świat ze splecionych wątków przeszłych i teraźniejszych. Czerpał ją, jak sam wspomniał w podziękowaniach na końcu książki, przede wszystkim z Narodzin cywilizacji Wysp Brytyjskich Wojciecha Lipońskiego. Ta fascynacja historią Brytów i chęć umieszczenia jak największej ilości informacji w powieści, mogłaby posłużyć do stworzenia obszernej trylogii, jeśli nie dłuższego cyklu. Pozwoliłoby to na rozproszenie wiedzy historycznej, która momentami brzmiała jak wstawki encyklopedyczne. Można byłoby rozwinąć wiele wątków, tutaj tylko zarysowanych lub wykorzystanych do jednej przygody czy wyeliminować wielość bohaterów. Bardzo brakowało mi jednego spojrzenia na rozwijający się ciąg zdarzeń, wiodącego narratora, z którym mogłabym się utożsamić, przyjąć jego system wartości za swój. Można byłoby też uniknąć szybkiego przeskakiwania z jednej sceny do drugiej bez zdania wiążącego lub uprzedzającego zmianę scenerii. Na szczęście im dalej w powieść, tym tych niespodziewanych cięć było mniej. Przedobrzenie dotknęło również języka. Autor uczynił go bardzo swojskim, potocznym, wulgarnym, nazywającym rzeczy wprost bez zbędnych ozdobników językowych, niezbędnym do tworzenia naturalnych dialogów czy naturalistycznych obrazów , ale czasami wyjechał w swoich szkicach poza linię, serwując zdania tego typu: Jego towarzysz, przygarbiony kulawy facet w szacie koloru gówna, rozdarł się. Swojskość też ma swoje granice, za którymi czai się pułapka ordynarności. I na koniec muszę jeszcze wspomnieć o zbyt pośpiesznym zakończeniu i dialogach. O ile były świetne między bohaterami współczesnymi, o tyle były niewiarygodne, bo z użyciem charakterystycznych powiedzeń młodzieżowych, w ustach postaci historycznych.
Całość makabrycznie przepiękna w plastycznych obrazach wizji, ciekawie snutej fabule, której trochę zaszkodził nadmiar wiedzy, fantazji i chęci umieszczenia tego wszystkiego w jednej opowieści oraz niedostatki warsztatu pisarskiego. Pierwsza cecha jest zaletą, z której trzeba się cieszyć i tylko nauczyć panować nad nią, a druga wadą, która na szczęście mija wraz z wiekiem i doświadczeniem. Zwłaszcza że to debiutancka powieść tego pisarza.
I jeszcze jedno.
Literówki. Rzadko o nich wspominam, jeśli nie są uporczywe. Tutaj bardzo mi przeszkadzały swoją nagminnością. Często zmieniały znaczenie zdania, które musiałam czytać od nowa, by uchwycić prawidłowy sens wypowiedzi czy opisu. Ale to już uwaga czysto techniczna ku rozwadze wydawnictwa.
Wcześniej pisarz opublikował dwa opowiadania w czasopiśmie Fantastyka nr 340 (1/2011) i 345 (6/2011) – Siedem miliardów wyroków i Amnezja. A w Polskim Radiu Czwórka mogłam zobaczyć autora i posłuchać wywiadu z nim na temat pisarstwa w ogóle i o powstawaniu debiutanckiej powieści.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Fantastyka
Tagi: książki w 2011
Dodaj komentarz