Bluszcz prowincjonalny – Renata Kosin
Wydawnictwo Replika , 2012 , 403 stron
Literatura polska
Kilka lat temu zdarzyło mi się czytać opowieść dla samego jej dziania się, w której nie tyle było ważne, dokąd zmierza fabuła, ale jak ona jest snuta. Ale o ile w przypadku Lodu Jacka Dukaja, bo do niego nawiązuję, chodziło o samo piękno bajania równie piękną polszczyzną, to w przypadku tej powieści, również o skutek końcowy i najważniejszy – terapia słowem.
I dla głównej bohaterki i w efekcie dla mnie.
Zacznę od Anki, bo ona jest najważniejsza z mojego, czytelniczego punktu widzenia. Poznałam ją w traumatycznym momencie jej życia. Nie napiszę w jakim dokładnie, bo jego rodzaj jest nieistotny, a ostatecznie nawet zupełnie inny niż mi się wydawało na początku. Najważniejsze, że Anka z dwojgiem dzieci wywędrowała z miasta do rodzinnego domu, na prowincję, do Bujan na Podlasiu. W ukochane strony, z których pochodziła, gdzie się urodziła i spędziła szczęśliwe dzieciństwo oraz czas dorastania. W miejsce, które miało jej pomóc uporać się z problemem, zapobiec depresji, pozwolić spojrzeć na świat oczami pełnymi nadziei i zacząć żyć od nowa. O własnych siłach. To za jej sprawą powoli zaczęłam poznawać jej życie rodzinne. To obecne pełne niedomówień i to przeszłe kryjące kilka nieujawnionych tajemnic. Przyjaźnie sprzed lat i pierwszą, nieśmiałą sympatię. Mieszkańców Bujan, ich problemy, troski, losy splątane przez czas i brutalnie rozdzielone przez smutne wydarzenia, ale i radości, motywujące sukcesy czy planowane lub spełnione marzenia.
Ten zwykły, normalny świat Bujan, w którym wszystko ma swoje miejsce i znaczenie, przyczynę i skutek, odpowiednik cichego centrum cyklonu i wirującej rzeczywistości na zewnątrz, mnie pochłonął. Uciekałam do niego każdego dnia, na krótki, wieczorny czas, żeby wystarczyło na dłużej tego bajania o życiu innych. Tak innym, bo cudzym, ale i tak swojskim, bo relatywnym w emocjach do mojego i tak bardzo podobnym w atmosferze do świata mojego dzieciństwa spędzanego u dziadków na wsi w czas wakacji. Rozumiałam Ankę, dlaczego właśnie z tej bazy rodzinnego dziedzictwa czerpała pozytywną energię do poukładania sobie rzeczywistości od nowa. Zatracenie się w tym świecie przynosiło Ance nowy pryzmat spojrzenia na przyszłość, a mnie wskazywało punkt odniesienia do funkcjonowania w mojej ostrej rzeczywistości. Pomagała nam w tym jej matka. Kobieta potrafiąca mądrze kochać swoje córki. I te małe i te dorosłe, kiedy wydawało się, że już nie potrzebują matczynego wsparcia. Pomagała również jej siostra, przyjaciółki i każdy mieszkaniec Bujan, nawet jeśli ranił. To też miało swój ukryty sens. Ale dopiero z perspektywy końca opowieści. Jego zakończenia, które wyjaśniło wszystko, skrupulatnie pozamykało bardzo liczne wątki, nawet te wydające mi się początkowo niejasne, błędne lub nie tak skonstruowane. Może dlatego moje myśli, uwagi i nastawienia zmieniały się nieustannie w trakcie opowieści. Przypominały dyskusje z życiem, na które czasami się gniewam, z którym się chwilami nie zgadzam i zawzięcie dyskutuję. A i tak na końcu okazuje się, że wszystko miało sens, tylko ja nie byłam w stanie go zauważyć w tej zmienności losu. Podobnie przebiegały moje relacje z narratorem, by ostatecznie przyznać mu rację, że właśnie tak miało być, by efekt końcowy przyniósł swój zamierzony skutek. By Anka stanęła o własnych siłach i na własnych nogach bez podpierania się życzliwością innych osób, przestając przypominać tytułowy bluszcz i bym ja otrzymała duży zastrzyk optymizmu.
Ta opowieść przypomina mi prostolinijną kobietę, ale niezwykle mądrą, której słucha się z ogromną uwagą i szacunkiem dla lat doświadczeń i u której szuka się wsparcia, gdy życie zaboli. Na pozór prosta opowieść tak, jak tylko potrafi być życie niczym niewyróżniających się ludzi, gdzieś w przeciętnej miejscowości, jakich wiele w Polsce.
W czym więc tkwi jej tajemnica przyciągania?
W uroku warstwy pulsującej pod powierzchnią zdań niosących ciepło, nastrój oraz nostalgię i odnoszących się do moich pozytywnych wspomnień z dzieciństwa. Warstwy, która nie jest pisana rozumem, ale sercem. To dlatego odtwórcze kopie obrazów z pamięci i wyobraźni, tak lekko spływające z pióra ( a może z dłoni na klawiaturę i monitor?), tutaj ożyły. Nabrały barw otaczającej przyrody, zapachów podlaskiej kuchni, ludzkich emocji i dynamiki wydarzeń. Zaczęły dziać się i przepływać przeze mnie, zabierając brudy i toksyczne odpadki, a pozostawiając uczucie spokoju, normalności i wygładzonych ze zmarszczek realiów.
Czym musi dysponować autor, żeby w czytelniku wzbudzić taki rezonans emocjonalny?
Dobry warsztat literacki – owszem, to też i autorka go posiada. Ale posiada również ten czynnik X, indywidualny i nie do podrobienia, a tym samym nauczenia się go. Tajemniczy, nierozszyfrowany i trudny do zdefiniowania, o którym pisał Mario Vargas Llosa w Listach do młodego pisarza. W przypadku tej autorki jest nim miłość do Podlasia, dyktująca słowa i zdania płynące prosto z serca.
I jeśli nawet zapomnę fabułę tej opowieści, to na pewno nie zapomnę emocji, jakie mi przekazała na ten moment i tę chwilę. Takie też są mi potrzebne, by zgromadzić w sobie zapas ciepła do następnego bajania.
Kto wie, może znowu za kilka lat?
I jeszcze jedno.
Na tylnej okładce przeczytałam to zdanie:
Jeśli trafi ona w ręce osoby nielubiącej gotować tak, jak ja, to główną uwagę należy skupić na wyrażeniu „nie tylko”. Wtedy reszta zdania jest tłem. Ale jeśli trafi w ręce pasjonatki gotowania, to na końcu książki znajdzie przepisy na tradycyjne, podlaskie potrawy.
Autorka: Maria Akida
Kategorie: Powieść społeczno-obyczajowa
Tagi: książki w 2013
Dodaj komentarz