Na ostrzu książki

Czytam i opisuję, co dusza dyktuje

Facebook Instagram YouTube Lubimy Czytać Pinterest

Wyprawa do Chiwy – Frederick Burnaby

21 marca 2019

Wyprawa do Chiwy: podróże i przygody w Azji Środkowej – Frederick Burnaby
Tłumaczył Tomasz Bieroń
Wydawnictwo Zysk i S-ka , 2010 , 345 stron
Seria Podróże Retro
Literatura angielska

Przyznaję się!
Biję się w piersi ze skruchą, że wybrałam tę książkę z czystej perfidii „ponabijania się” z autora i jego podróży. Pośmiania się z dawnych czasów kojarzących mi się z infantylnością starych filmów, ze sztywnymi pozami na zdjęciach z przeszłości czy z przedwojennymi piosenkami z charakterystyczną, przedniojęzykową wymową głoski ł. Ze stylem retro wywołującym na mojej twarzy prawostronny uśmieszek tylko jednego kącika ust mądrzejszego człowieka z XXI wieku od człowieka dziewiętnastowiecznego.
I pośmiałam się, ale nie z autora, tylko z autorem. Ten pan z oficjalnej fotografii:

 

 

 

Frederick Burnaby, który zupełnie nie przypomina zarośniętego podróżnika o gabarytach z siłą niedźwiedzia (niemal dwumetrowy wzrost) i prawie stukilową wagą, miał nieprzeciętne poczucie humoru i autoironii. Począwszy od samozdziwienia, że wybrał się w tak daleką podróż z Londynu do Chiwy, miasta leżącego w pobliżu rzeki Amu-darii, w sąsiedztwie niedalekich Indii, a na terenach dzisiejszego Uzbekistanu, w grudniu! W najbardziej niekorzystnym terminie na podróże, a jak potem komentowali tubylcy, w jedną z najcięższych zim jaką pamiętali. Po samokrytykę wyboru dnia, o którym napisał: 30 listopada 1875 roku (…) w jeden z tych przygnębiających dni, kiedy barometr ludzkiego ducha opada do poziomu bliskiego abnegacji.
A wszystko dlatego, że autor musiał koniecznie, ale to koniecznie, dowiedzieć się i zbadać naocznie, dlaczego Rosja zamknęła dostęp cudzoziemcom do tych terenów?
To się nazywa desperacja, dociekliwość i zacięcie w pasji, dodam, na koszt własny!
Wyruszył ubrany „na cebulkę” (nie było cudownych kombinezonów z materiałów kosmicznych) we wszystko co miał i mógł na siebie włożyć (co stanowiło nie lada wyzwanie i przeszkodę w razie nagłej potrzeby fizjologicznej), początkowo pociągiem, z wagonami opalanymi piecykami, tak daleko, jak daleko tory poniosły i się nagle skończyły czyli do Samary. Potem saniami w kształcie trumny, w której ledwo się z tobołami niezbędnymi w podróży mieścił. Po zamarzniętej Wołdze szerokiej jak gościniec królewski i niebezpiecznej jak poligon z saperami ćwiczącymi na niej wysadzanie lodu, przeskakując rozpadliny na tyczce w postaci okutanego tobołka z autorem wspomnień w środku, co było wesołą atrakcją dla okolicznych mieszkańców (dla mnie też!). Dla autora już mniej, ale we wszystkim widział dobre strony – posuwał się do przodu! Potem po skutej lodem i przysypanej metrowym śniegiem ziemi, ciągniętymi saniami raz przez konie, a raz przez wielbłądy (myślałam, że chodzą tylko po pustyni), by potem przesiąść się na karawanę i spać na wielbłądzim grzbiecie przywiązanym do niego czym się dało.
A wszystko to przy blisko minus 38 stopniach Celsujsza trzaskającego mrozu, przeliczając ze skali Réaumura.
Z uporem graniczącym z naiwnością pokonywał niechęć urzędników wydających pozwolenia na przejazd. Spryt wynajmowanych ludzi do pomocy ze skłonnością do oszustwa i wykorzystania niezorientowanego obcokrajowca. Lenistwo zatrudnionych pomocników, w którym najefektywniejsze okazywało się nakopanie im w tylną część ciała, skutkującym natychmiastowo z zapewnieniem poprawy na przyszłość. Odmrożenia obu dłoni, które „leczone” nacieranym śniegiem wywołało u mnie złapanie się za głowę. Niemoc językową i bezradność wpływu na tłumacza, który przekładając komplementy dla kobiet z języka rosyjskiego w poetyce tatarskiej brzmiały: Piękniejsza jesteś niźli owca z grubym ogonem. i Oblicze twe jest najkrąglejsze w całym stadzie, oddech zaś słodszy niźli zapach mięsa baraniego pieczonego na węgłach. I jak tu było mu zdobyć jakąkolwiek kobietę! A przecież mógł. Stan kawalerski mu na to mu pozwalał. Niestety, żadna ze wschodnich piękności pieczeni z serca mu nie zrobiła, jak brzmiało jedno z powiedzeń z okolic Orska. Pokonując trudy rozmrażania prowiantu zamienianego w lity lód, a czasami głód, doceniał gościnność tatarskich gospodarzy częstujących herbatą z solą i tłuszczem, tak ohydnej w smaku, że hamując odruch wymiotny , jednocześnie zachwalał jej wyśmienitość. Walcząc z brudem człowieka wiecznego tułacza i podróżnika na przekór tradycji Rosjan, którzy jemu akurat hołdowali w myśl zasady: człowiek często się myjący to dopiero musi być brudny, skoro chce kąpać się codziennie! Walcząc z lękiem przed balwierzem, który mógł jemu, niewiernemu poderżnąć gardło podczas golenia brody ku uciesze zgromadzonemu wokół nich tłumu mieszkańców Urgencza, z ogromnym zdziwieniem rozprawiających nad zaskakującym obyczajem golenia brody, a nie głowy! Próbując bezskutecznie sprostać wielkiej namiętności Rosjan do wódki, która według jednego z oficerów rosyjskich była jedyną rzeczą, dla której warto było żyć! By na koniec, po około trzech miesiącach, dotrzeć do celu podróży – Chiwy.

 

 

 

Miasta w chanacie chiwańskim w Środkowej Azji i do samego jego chana. Władcy-wasala podbitych ziem przez Rosjan, którzy poprzez grabieżczą politykę, ekspansywną religię i zakłamaną dyplomację z użyciem wojska w sytuacjach oporu, wcielali do swojego imperium ziemie w czasach, kiedy w tych rejonach na mapach nie było ustalonych granic przez rosyjskich geografów.
Tak. To była dla mnie dobra lekcja. A właściwie kilka.
Historii, z której dowiedziałam się w jaki sposób Rosja powiększała swoje terytoria na południu. Na zachodzie w podobnej sytuacji był mój ukochany kraj, z tą różnicą, że Polska jest, a chana i chiwańskiej krainy już nie ma. Także lekcja dżentelmeńskiego zachowania, w którym dystans, autoironia i szacunek wobec innych ludzi jest podstawą w kontaktach z inną kulturą, odmiennymi obyczajami i tradycją. I lekcja wytrwałości w dążeniu do celu i w pokonywaniu pojawiających się trudności, w którym humor jest podstawą optymizmu.
A wszystko to ujęte w przepięknej szacie graficznej, nawiązującej w swojej stylistyce do nazwy serii, w której tę podróżniczą opowieść wydano – Podróże Retro – logowanej takim znakiem:

 

 

 

W twardej oprawie z grzbietem obitym czerwoną tkaniną, z wyklejką przedstawiającą fragment starej mapy Imperium Rosyjskiego:

 

 

 

Ze stronicami z kredowego papieru bogato ilustrowanymi fotografiami i rycinami w kolorze sepii takiej jak ta autorstwa R.A. Bridgmana:

 

 

 

I tylko żal, że autor tak nagle zakończył wspomnienia nie opisując podróży powrotnej, żegnając się ze mną, jak na angielskiego dżentelmena przystało, kilkoma dziękczynnymi zdaniami: Był środek marca. Podróż saniami dobiegła końca. Serdecznie uścisnąłem dłoń mojemu małemu Tatarowi. To jest również moment, bym pożegnał czytelnika, dziękując mu, że towarzyszył mi w tej podróży.
Ja również dziękuję panu, panie Burnaby, za to że uwiodłeś mnie swoim humorem oraz słowem i żeś uczynił z mego serca pieczeń. Cała przyjemność po mojej stronie.

 

Książkę otrzymałam od portalu Czytadełko.

Autorka: Maria Akida

Kategorie: Podróżnicze

Tagi:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *