Na ostrzu książki

Czytam i opisuję, co dusza dyktuje

Facebook Instagram YouTube Lubimy Czytać Pinterest

Excalibur – Bernard Cornwell

21 marca 2019

Excalibur – Bernard Cornwell
Przełożył Paweł Korombel
Instytut Wydawniczy Erica , 2011 , 566 stron
Trylogia Arturiańska ; Tom 3
Literatura angielska

Trzecia część trylogii urzekła mnie przede wszystkim scenami batalistycznymi. To nie znaczy, że walk i wojennych starć nie było w Zimowym monarsze czy Nieprzyjacielu Boga. Były. Nawet sporo. Ale tutaj autor osiągnął wyżyny mistrzostwa w ich kreśleniu i gdyby słowa miały moc pędzla, powstałyby obrazy podobne do Bitwy pod Grunwaldem Jana Matejki.
Tutaj było to starcie wojów Artura z saksońską armią, zainspirowane bitwą mającą potwierdzenie w źródłach historycznych, o czym wspomina autor w posłowiu, chociaż samo miejsce geograficzne jej stoczenia już nie było tak jednoznacznie określone. Kunszt przekazu jej przebiegu nie ograniczał się tylko do scen walki, opisanych bardzo realistycznie, w których czułam ścisk napierających ciał, rzężący oddech wroga, zapach krwi, smród wyprutych jelit, odór potu, uryny i kału tłoczących się wokół mężczyzn i koni, ale i ogromnej wiedzy na temat ówczesnej taktyki prowadzenia bitew, noszonego oręża, ubioru, zbroi, obyczajów odczyniania uroków i rzucania klątw przez druidów walczących stron, gdzie umiejętności zastraszania, tworzenia spektakli poniżających wroga, łącznie z wzajemnym oddawaniem moczu i obnażaniem genitaliów, miały takie samo znaczenie, jak odwaga wojów czy liczebność armii. I nie miało znaczenia dla pisarza czy opisuje walkę kilku tysięcy włóczników, czy pojedynek dwóch mężczyzn. W tym drugim przypadku sugestywnie zaznaczał to, czego nie było można zobaczyć w bitwie. Kunszt tańca walki, wpatrzonych w siebie z ogromnym skupieniem dwóch przeciwników, w którym precyzja ruchów, ułożenie ciała, postawienie kolejnego kroku, ilości i szybkości następujących po sobie pchnięć mieczem, decydowała o kalectwie, życiu lub śmierci. A kiedy jeszcze autor pozwolił mi oglądać walkę z Liofą oczami Derfela, poznać jego myśli układające taktykę kolejnych posunięć, poczuć strach, pot spływający po twarzy, zobaczyć szczegóły, na które nie zwróciłabym uwagi, musiałam po cichu tłumaczyć sobie uspokajająco, że przecież Derfel nie może zginąć, bo kto opowiadałby dalsze dzieje Artura i jego wojowników? Ale budowane napięcie, wprowadzające uczucie niepewności, natychmiast podsuwało mi kontrargument – zginąć nie, ale okaleczyć może. Brzmiało to zawsze złowrogo. Więc, mimo wszystko, bałam się, walcząc jednocześnie z chęcią zajrzenia na koniec każdej takiej sceny, by mieć pewność, czy mój Derfel i tym razem wyjdzie cało z pojedynku.
Ale nie tylko bitwą i szczękiem oręża karmił się mój umysł w trzeciej części arturiańskich dziejów, bo jak powiedziała królowa Igraine – Nie każdy uwielbia słuchać o włóczniach i zabijaniu, Derflu. Męskie opowiastki często szybko robią się strasznie nudne, a wątek miłosny jest wrogiem nudy.
Był więc i taki.
Chociaż trudno nazwać go klasyczną miłością po zdradzie Artura przez Ginewrę. Raczej miłością zranioną, z którą trudno żyć, a jeszcze trudniej bez niej, trafnie ujętą i określoną jednym zdaniem przez samą zdradzającą – Nienawidzę i kocham, cierpię. Jednak, jak naprawdę było, nie wiedział tego nawet Derfel.
Polubiłam tego woja, mimo że kąpał się raz w roku i bzdurzył czasami, jak mawiał Merlin. Skromnego narratora, wielkiego woja, szlachetnego człowieka, kochającego męża i ojca, który przez trzy części opowieści pisał co widział, czemu świadkował. Bez upiększeń, bez tworzenia historii na podstawie domysłów. Miało to swoje dobre i złe strony, bo wprawdzie nie zaprowadził mnie do alkowy Artura i Ginewry, nie pokazał wewnętrznych rozterek i bojów moralnych głównego bohatera spisanych dziejów, pozwalając mi oceniać je tylko po jego decyzjach i czynach, to jednak dał mi to wszystko ze swojego życia. I jest w tej pobocznej postaci ziarno prawdy, ponieważ jeden z wojów Artura, jak potwierdzają źródła historyczne, na które powołuje się autor, został mnichem.
Inną rzeczą jest fakt, że to co stworzył Derfel, spisując dzieje arturiańskie w języku saksońskim, zostało przetłumaczone na polecenie królowej Igraine, na język Brytów, nadając mu przy okazji subiektywne spojrzenie protektorki, nową oprawę. Bardziej błyszczącą, szlachetną i upiększoną. Bliższą ideałowi niż realnej rzeczywistości. Bardzo dobrze znanej nam wersji współczesnej. W ten sposób pisarz pokazał proces tworzenia mitów i legend, ubarwianych przez kolejne pokolenia i komponowania pieśni na zlecenie i za pieniądze sławiących odważne czyny w bojach, w których opiewany bohater niekoniecznie uczestniczył.
A samo zakończenie dziejów?
Zaskakujące i pozostawiające mi szerokie pole wyobraźni, na którym mogłam dopowiedzieć sobie tyle, ile chciałam i tak, jak chciałam, by za każdym razem mogło ono być prawdopodobne. Jedno wiem na pewno. Po TAK ukazanej wersji historii Artura, których dotychczas pojawiło się bardzo dużo, trudno będzie mi wpaść w podobny zachwyt podczas czytania lub oglądania kolejnej odsłony. Pisarz swoim następcom pozostawił bardzo wysoko położoną poprzeczkę. Może mu dorównać reżyser, jeśli stworzy film na podstawie tej trylogii. Bardzo bym chciała, żeby to był Zack Snyder, reżyser filmu 300. Byłabym spokojna o poziom ekranizacji w każdym aspekcie jej wymiaru.

Książkę otrzymałam od portalu Przy Kominku.

Autorka: Maria Akida

Kategorie: Powieść historyczna

Tagi:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *